Mam przekonanie i nadzieję, że ludzie wierzący nie odbiorą tego filmu jako wymierzonego przeciwko nim. Gdyby było inaczej, pewnie miałbym problem ze swoją rolą i całą historią. Jestem facetem, który wychował się w bardzo katolickiej rodzinie. Moja mama jest osobą głęboko wierzącą i praktykującą. To raczej film o pewnej instytucji, która zgubiła kompas moralny i zapomniała do czego tak naprawdę została stworzona – mówi Arkadiusz Jakubik. Do kin wchodzi właśnie Kler Wojciecha Smarzowskiego, w którym zagrał jedną z trzech głównych ról, księdza Kukułę.

 

Tekst: Maciej Wesołowski
Zdjęcia: Michał Zagórny

 

Po Wołyniu mówiłeś, że ten film „odchorowałeś”. Czemu swoją drogą trudno się dziwić, sam odchorowałem jako widz. Z Klerem jest podobnie?
Każdy film, w którym gram, mniej lub bardziej odchorowuję. Nie ma wyjątków. Inna sprawa, że w jakiś dziwny sposób przyciągam akurat takie role i tematy, które sporo mnie kosztują emocjonalnie. Tak jest i z Klerem. Byłem tak bardzo zmęczony i wyjałowiony tą pracą, że potrzebowałem porządnego resetu. Zdjęcia skończyłem w listopadzie ubiegłego roku i od tego czasu zrobiłem sobie wolne od aktorstwa. Uciekłem w muzykę. W tym czasie nagrałem swoją solową płytę Szatan na Kabatach (miała premierę w kwietniu), równolegle koncertuję z tym projektem i z moim Dr Misio. I to mnie odstresowuje. Nigdy w życiu nie byłem u psychologa i raczej się tam nie wybieram, ale tak myślę sobie, że granie to dla mnie rodzaj takiej psychoanalitycznej kanapki. Coś, co oczyszcza głowę.

Czy ta emocjonalność w podejściu do zawodu wynika z tego, że pracujesz niemalże metodą Stanisławskiego – na długo przed wejściem na plan „stajesz się” postacią, którą masz zagrać, a potem trudno ci się od niej uwolnić?
Dla mnie nie ma innej metody. I bardzo zazdroszczę niektórym moim koleżankom i kolegom po fachu, że potrafią to robić inaczej. Często obserwuję na planie takie sceny: ktoś rozmawia przez telefon, w coś tam gra na komórce, siedzi na fejsie, po czym słyszy: „Uwaga, proszę na plan” i po chwili jest już kimś innym przed kamerą. Ot, tak. Jeszcze ostatnie słowo do telefonu i jedziemy. W ułamku sekundy przepoczwarza się w kogoś, z kim na co dzień nie ma nic wspólnego. Ja tak nie potrafię. Przez cały dzień na planie myślę tylko o tym, co mam zagrać, jak mam zagrać, skupiam się, zamykam w sobie, denerwuję. Obsesyjnie myślę o swojej roli, o tym, jak rozwija się w filmowej historii. Boję się, że jak choć przez chwilę będę rozproszony, to wszystko mi się posypie. I chcę podkreślić, że mówię to bez cienia złośliwości. Żeby ktoś nie pomyślał, że dzięki temu jestem od kogoś lepszy czy bardziej profesjonalny. Nie, nic z tych rzeczy. Mam po prostu taką konstrukcję psychiczną. Myślę, że przez to niektórzy uważają mnie za dziwaka. No, bo jeśli wszyscy wokół na planie zachowują się normalnie, siedzą w barobusie, popijają kawę, popalają papierosy, a tylko ja siedzę w kącie i się spinam, albo łażę gdzieś opłotkami, uciekam od ludzi i gadam sam do siebie, to dla wielu może wydać się to co najmniej dziwne.

Zawsze tak miałeś?
Chyba tak. Ze szkoły Stanisławskiego zaczerpnąłem potrzebę nieustannego budowania monologu wewnętrznego mojego bohatera. Dla mnie to punkt wyjścia do tworzenia roli i pracy nad nią. Muszę sobie ten monolog napakować do głowy, by potem sama głowa zaczęła żyć emocjami mojej postaci, jej historią. Muszę doprowadzić do tego, by w momencie wejścia na plan zniknął Jakubik – aktor, a był już na nim ksiądz Andrzej Kukuła z Kleru. Wtedy dopiero reszta ciała zaczyna pracować na tę postać. Na kogoś, kto już nie jest tym codziennym Jakubikiem. Nie muszę sobie wtedy wymyślać, że moja postać ma jakiś wyjątkowy sposób chodzenia, gestykulacji czy wymowy. To już się dzieje naturalnie. Ale też konsekwencją tego wchodzenia w czyjeś buty jest później konieczność odreagowania, o której mówiłem.

Masz czasem problemy, żeby wyjść z roli po dniu zdjęciowym? Znakomity Daniel Day – Lewis znany jest z tego, że podczas pracy nad rolą, np. niepełnosprawnego, jest nim przez 24 godziny na dobę. Porusza się jak niepełnosprawny, je jak niepełnosprawny, mówi jak niepełnosprawny. I przyznaje, że wiele go to później kosztuje.
Nie, nie, ja nie jestem aż tak radykalny. Pracując nad rolą księdza Kukuły nie odmawiałem modlitw przed i po posiłkach, nie spowiadałem i nie biegałem z różańcem. Wystarczyło, że sobie tę postać emocjonalnie zwizualizowałem. Miałem to wszystko cały czas przed oczami. Wiedziałem, co on czuje, o czym myśli, jakie emocje nim targają. Miałem to bardzo dokładnie przemyślane. Ale rzeczywiście, proces wyciszania w sobie tego monologu wewnętrznego był długi i dość trudny.

Kler to historia trzech księży, którzy nie zawsze żyją w zgodzie z dekalogiem, nie radzą sobie ze swoimi demonami. To film o kościele, który nie potrafi przyznać się do swoich przewin i chroni przestępców we własnych szeregach.
Pokazujemy pewne patologie w tej instytucji, pokazujemy księży, którzy zboczyli z drogi wiary i swojego powołania, ale trzeba pamiętać, że są też kapłani z prawdziwego zdarzenia, zaangażowani w swoją misję, skromni, działający na rzecz swoich parafian. Powtarzam: to nie jest tak, że chcemy tu piętnować wszystkich księży. Nie. Pokazujemy problem. A problemem polskiego kościoła jest to, że wiedząc o zbrodniach we własnych szeregach nie miał dotąd odwagi, by się oczyścić, zadośćuczynić ofiarom i rozliczyć przestępców. Powszechna była praktyka zamiatania pod dywan.

Tak na marginesie, to również opowieść o tym, jak ważne jest dla nas dzieciństwo. Nasze dorosłe wybory są często pochodną tego, co przeżyliśmy jako dzieci. Myślałeś o tym, przygotowując się do tej pracy?
Często sięgam głęboko do swoich życiowych doświadczeń pracując nad rolą. Nie zawsze przenosi się to jeden do jednego na ekran, ale staram się szukać w swoim otoczeniu, w swojej głowie, jakichś inspiracji. Na szczęście sam nigdy nie miałem do czynienia z pedofilią, nie spotkało mnie też nic złego ze strony księży. Ale miałem przyjaciela z mojego osiedla w rodzinnych Strzelcach Opolskich, zdolnego, fajnego chłopaka. I dopiero parę lat temu, po trzydziestu latach od tamtych wydarzeń, dowiedziałem się, że w dzieciństwie był regularnie molestowany przez księdza z mojej parafii św. Wawrzyńca w Strzelcach. Wiem, że bardzo czeka na ten film.

Czy jego historia też ma jakieś odbicie w filmie?
Nie, scenariusz był już gotowy wcześniej.

Słychać tam echa głośnych reportaży o życiu kościoła z ostatnich lat.
Dokładnie. To ważne, że w ostatnich latach dziennikarze przestali się bać o tym pisać. Że pedofilia w kościele nie jest już tematem tabu. Wszyscy czują, że potrzebne jest rozliczenie i oczyszczenie środowiska. I ta presja, jak sądzę, będzie miała dobre konsekwencje. Tak samo zresztą widzę rolę filmu Wojtka Smarzowskiego.

Można się spodziewać, że dyskusja o filmie będzie nie mniej emocjonalna niż ta po Wołyniu.
Myślę, że dyskusja już się zaczęła. Prowokuje ku temu choćby to, co dzieje się w Stanach Zjednoczonych czy w Irlandii. Afery pedofilskie w tamtych krajach były szokiem i wstrząsem dla całego świata. Mam nadzieję, że wstrząsną też naszymi hierarchami. W moim głębokim przekonaniu Kler nie jest filmem wymierzonym w wiarę i ludzi wierzących. Przeciwnie. Gdyby było inaczej, pewnie miałbym problem z zagraniem swojej roli. Jestem facetem, który wychował się w bardzo katolickiej rodzinie. Moja mama jest osobą mocno wierzącą i praktykującą. To dla mnie film o instytucji, która gdzieś zgubiła swój kompas moralny, zapomniała do czego tak naprawdę została stworzona. Ludzie potrzebują takiego kompasu i komunikatora, czegoś, co pomoże im w komunikacji z „górą”, z Absolutem, z Bogiem. A na współczesny polski kościół nie zawsze mogą liczyć.

Mówisz o sobie, że jesteś człowiekiem „niewierzącym, ale praktykującym”. Obchodzisz święta kościelne, jesteś przywiązany do chrześcijańskich wartości i tradycji, chcesz być pochowany na katolickim cmentarzu, a przy tym jesteś ateistą czy może raczej agnostykiem.
Agnostykiem. To się wiąże oczywiście z pewną ewolucją w myśleniu o świecie, życiu i śmierci. Mam coraz więcej wiosen na karku (w styczniu Arkadiusz Jakubik skończy 50 lat, przyp. red.) i coraz częściej zadaję sobie pytanie: „Co jest po drugiej stronie i jaki to wszystko ma sens?”.

Jak ta ewolucja twojej wiary i niewiary dokładnie wyglądała?
To się bardzo mocno zmieniało. W dzieciństwie byłem bardzo religijny, potem radykalnie się od kościoła odwróciłem, teraz jestem już nieco łagodniejszy. Kilka razy z kościołem w tym czasie zadarłem. Choć może nawet nie tyle z kościołem, co z jakimiś katolickimi radykałami. Kilka lat temu powiedziałem na przykład w jednym z wywiadów, że Jan Paweł II jest odpowiedzialny za systemowe zamiatanie pod dywan przypadków pedofilii wśród księży. No i rozpętała się burza. Przyszli do mnie synowie i krzyczą: „Tato, tato, choć zobacz! Wiesz, jak się teraz nazywamy? No, jak? Goldstein! Znaleźliśmy to w Internecie. Ty jesteś Aron Goldstein, a mama ma na imię Salcia!”. Okazało się, że jeden z ultraprawicowych portali „rozpracował” mnie. Tak trafiłem na listę o nazwie: „Niebezpieczni Żydzi w Polsce”. Pomyślałem sobie wtedy: „Wow, wow, wow, dzieje się”.

Brzmi to kuriozalnie i teraz możemy się z tego pośmiać. Ale można się poczuć nieswojo, czytając takie idiotyzmy. Przecież nietrudno sobie wyobrazić, że po takim wpisie mogą cię lub kogoś z twojej rodziny, dopaść na ulicy i zdzielić bejsbolem w głowę.
Zgadza się. Nie ma co ukrywać, dyskomfort był spory. Wtedy dotarło do mnie, że chyba nie do końca zdaję sobie sprawę, w jakim kraju żyję. Zrozumiałem, że ten mój kokon – rodzina, krąg przyjaciół, którymi się otaczam – to nie jest cała Polska. Dziś wiem trochę więcej, mimo to mam nadzieję, że zaczniemy się zmieniać. Że będziemy mieli odwagę zmierzyć się również z trudnymi sprawami. Że pójdziemy drogą Amerykanów, Irlandczyków czy Australijczyków. Kler powstał również dlatego, by ośmielić ludzi. By mieli odwagę mówić o pedofilach w sutannach, domagać się sprawiedliwości i zadośćuczynienia. Mój przyjaciel ze Strzelec, przez wiele lat sam żył ze swoją tajemnicą potwornie cierpiąc, i w koncertowy sposób zmarnował sobie życie. A bandyta ksiądz nie poniósł za to żadnej kary, przeniesiono go jedynie do innej parafii.

Nie obawiasz się, że po premierze Kleru znów zostaniesz Goldsteinem?
Pewnie tak będzie, ale już jestem na to uodporniony. W zeszłym roku zrobiłem sobie niezły trening – przy okazji premiery teledysku Pismo mojego zespołu Dr Misio – gdy wystąpiliśmy w sutannach, a ja śpiewałem tekst, który zaczyna się od słów: „Nikt już nie wygania kupców ze świątyni/ W świątyni najlepszy jest biznes/ Kogo obchodzi zbawienie/ Od zbawienia lepsza – zabawa….”. A potem: „I ten kto ma dużo, będzie mieć dużo więcej/ A temu kto nic nie ma, wszystko zabiorą/ Tak powiada pismo”. Wtedy na Youtubie pojawił się między innymi taki wpis: „Panie Jakubik, pan obraził mojego Ojca (z wielkiej litery, bo chodziło oczywiście o Ojca niebieskiego). Proszę uważać, bo jak spotkam pana na ulicy, to utnę panu głowę”. Przyznaję, zabrzmiało groźnie. Zawołałem synów i zapytałem, co mam z tym zrobić.
Ale zanim zdecydowaliśmy się zgłosić to na policję, administrator usunął wpis. Uodporniłem się także na wszelkich „łachmaniarzy, tandeciarzy i chałturników”.

… jak nazwał cię w telewizyjnym studiu Jan Pospieszalski.
Dokładnie. Zabawne w tym wszystkim jest to, że ledwie pół roku wcześniej, ten sam Pospieszalski serdecznie zapraszał mnie do studia na rozmowę o Wołyniu. Ale wtedy jeszcze byłem dla niego cenionym aktorem, który ma coś do powiedzenia, a nie chałturnikiem. To się zmieniło po Piśmie o sto osiemdziesiąt stopni.

Znaliście się wcześniej?
Pewnie. Znamy się od 25 lat. Janek Pospieszalski pisał razem z Voo Voo muzykę do dyplomu muzycznego, w którym brałem udział w szkole teatralnej we Wrocławiu. Ale pozwól, że na tę jego histeryczną reakcję na teledysk do Pisma zarzucę chrześcijańską zasłonę miłosierdzia i milczenia.

Ale te jego słowa chyba zabolały?
Byłem raczej zaskoczony i zniesmaczony poziomem tej wypowiedzi. I tyle. Sam się tymi słowami skompromitował. I nie jest to już mój problem. Zabawne, że niedługo później na jednym z koncertów Dr Misio zobaczyłem dziewczynę, która miała na sobie własnoręcznie wykonany T-shirt z nadrukiem: „#Łachmaniarz #Tandeciarz #Chałturnik”. Wzruszyłem się. Przyszła później do mnie po autograf i nie mogłem się powstrzymać, poprosiłem, by mi ją sprzedała. Wszystkie pieniądze, wszystkie płyty za tę koszulkę! Zapytała chłopaka, czy to będzie OK, zgodził się, wymieniliśmy się na zasadzie koszulka za płytę. Mam ten T-shirt do dzisiaj. Dla żartu założyłem go podczas ceremonii wręczania Fryderyków, gdzie byliśmy
z Dr Misio nominowani w kategorii za najlepszy album rockowy i właśnie za najlepszy teledysk do piosenki Pismo.

Takich hejterskich akcji po Piśmie było więcej?
Tak, było ich dużo, ale przestałem je w pewnym momencie śledzić. Tak czy inaczej to był chyba przedsmak tego, co może się dziać po premierze Kleru. Ale od razu warto dodać, że było też mnóstwo pozytywnych reakcji, także wśród kleru. Na przykład jest taki ksiądz Rafał Ochojski, który prowadzi kanał na Youtubie: Prowadź mnie, czyli Ewangelia zza kółka. I on nagrał tam świetną recenzję tej piosenki (choć już nie teledysku, który nazwał „nie do przyjęcia”). Wydźwięk był taki, że utwór zmusza go do refleksji nad kondycją współczesnego Kościoła katolickiego. I on jako członek tej wspólnoty pod tą naszą refleksją się podpisuje. Przypomniał przy tym pytanie Judasza: „Czy aby nie ja Panie?”. Czy to nie o mnie chodzi w tej piosence? I nazwał ten tekst „dobrym rachunkiem sumienia”.
Z kolei Karol Kleczka, doktor filozofii na UJ, redaktor popularnego katolickiego portalu Deon.pl, dokonał na swoich łamach szczegółowej analizy tekstu i teledysku, po czym napisał: „I dziękuję Jakubikowi za tę lekcję, która może dać do myślenia polskim katolikom”.

Wygląda na to, że również wasza piosenka wpisuje się w szerszą diagnozę kondycji współczesnego Kościoła, który doszedł do ściany. To jest taki moment jak 500 lat temu za Lutra, tuż przed reformacją.
Coś jest na rzeczy. Nie jestem ani socjologiem, ani specjalnym znawcą Kościoła, ale jako laik mam wrażenie, że ta instytucja przechodzi potężny kryzys. Być może najgłębszy od czasów reformacji właśnie.
I myślę, że mimo wszystko optymistyczne jest to, że nawet pośród prawicowej inteligencji są ludzie otwarci, którzy nie boją się stawiać trudnych, odważnych pytań, nie boją się iść czasem pod prąd i spojrzeć krytycznie na własne środowisko.

No dobra, jak już jesteśmy przy Dr Misio. Skąd on się wziął? Jaka jest geneza twojego zespołu? Wiem, że wychowywałeś się na Jarocinie z lat 80. To było przeżycie pokoleniowe dla całej generacji, dobijającej obecnie do pięćdziesiątki. Jakie to miało znaczenie
dla ciebie jako artysty, jako muzyka?
Ogromne. Jeździłem do Jarocina jako nastolatek w 85, 86 i 87 roku, czyli w najlepszych latach, kiedy się tam naprawdę dużo działo. Miałem szesnaście lat jak wylądowałem tam po raz pierwszy. Wszyscy tam grali. Siekiera, Dezerter, Armia, TSA, Kat, Republika, Wańka Wstańka. Ale najbardziej zapamiętałem z tego czasu Dzieci Kapitana Klossa i tak się akurat fajnie złożyło, że teraz mam przyjemność współpracować z założycielem tego zespołu, Olafem Deriglasoffem. Duża frajda. Drugi koncert, który wbił mi się wtedy w głowę, to był zespół Karcer. Oni tam zrobili performance, który trudno zapomnieć, na długo przed Red Hot Chili Peppers wystąpili przyodziani jedynie w pojedyncze skarpetki… na przyrodzeniach. Dość szybko oczywiście zostali zdjęci ze sceny przez milicję obywatelską, ale koncert stał się legendą. No i oczywiście występ, który kończył festiwal w 1986 roku. Dżem. Koncert trwał bardzo długo. Godzina, dwie, trzy… Nie mogłem zostać do końca, bo uciekał ostatni pociąg, a ja miałem 17 lat i było ciśnienie w domu, żebym szybko wrócił. A więc z kumplem poszliśmy na dworzec, po drodze słysząc jeszcze jak Rysiek Riedel śpiewa. Ten żal i rozgoryczenie, że nie możemy tego dosłuchać do końca, został we mnie na długo, w zasadzie na zawsze. Wróciłem do tego koncertu dość niespodziewanie po prawie trzydziestu latach, kiedy dostałem propozycję, by wyreżyserować w Teatrze Śląskim spektakl o Riedlu. Zacząłem czytać kolejne książki o nim, o Dżemie. I znalazłem tam relację z dalszego ciągu tego koncertu. Okazało się, że gdy organizator wreszcie kazał się wszystkim rozejść i wyłączył prąd, Riedel krzyknął do ludzi: „Dokończymy koncert na polu namiotowym”. I ta cała procesja ruszyła za nim, te tysiące ludzi. Jest nawet takie zdjęcie, gdzie idzie on na czele tego wielotysięcznego pochodu, jak jakiś szczurołap. Potem dżemowali na tym polu do rana i było fantastycznie. Tym bardziej nie mogę przeżyć – nawet po latach – tego mojego przedwczesnego powrotu do domu. Do dziś pluję sobie w brodę, że powinienem był się postawić rodzicom i tam zostać. Tym spektaklem o Ryśku wykonałem taki swój prywatny, mały pochód z jarocińskiej sceny na pole namiotowe.

Co jeszcze cię muzycznie kształtowało?
Z moją pierwszą kapelą ze szkoły graliśmy covery AC/DC. Ale równocześnie byłem fanem polskiego metalu, czyli TSA, a zwłaszcza ich pierwszej płyty: Live. I ta druga, czerwona TSA, wbiły mnie w ziemię. Pamiętam jak kiedyś, miałem bodaj 15 lat, pojechałem z ojcem do amfiteatru w Opolu, gdzie zespół TSA supportował grupę Nazareth. Niby byli tylko rozgrzewaczem, ale okazało się, że ludzie przyszli głównie na nich. To był szał! Nazareth po zapałki mógł im skoczyć. Potem, jak zacząłem jeździć do Jarocina, trochę mi się gusta zmieniły. Zacząłem przegrywać te wszystkie kasety – bo oczywiście wszystko było przegrywane z taśmy na taśmę, wszystko na dziko. Zacząłem słuchać nowych rzeczy, głównie punk rocka. Siekiera – wiadomo, legenda. Brygada Kryzys. Dezerter. No i był oczywiście Kazik Staszewski i jego Kult. Te ich kawałki z lat 80. to były hymny mojego pokolenia. Do dzisiaj mam na półce wszystkie ich płyty. To zresztą do mnie też wraca. Ten kawałek, który śpiewamy z Więckiewiczem i Braciakiem na początku Kleru to przecież także Kult – Maria ma syna. Przymierzałem się zresztą do spektaklu muzycznego na podstawie piosenek Kultu, miało się to nazywać Komuna mentalna. Napisałem scenariusz, dostałem nawet zgodę Kazika, ale potem jakoś się to rozlazło. Może jeszcze do tego kiedyś wrócę? To nie jest zamknięty temat. Bo do tego, o czym Kazik śpiewał, ważny był kontekst. Dlatego tak mocno to wszystko brzmiało za komuny. Wolność, Wódka, Arahja, Polska – te kawałki w tamtych realiach to były porażające strzały. I teraz to do mnie wraca. Bo znowu aktualne. Takie rzeczy mnie wtedy kształtowały.

I tak ci chyba zostało do dzisiaj. Mam wrażenie, że ty wciąż jesteś punkowcem polskiego kina.
Potraktuję to jako komplement. Tym, co w sobie hołubię, jest ciągła potrzeba szukania własnej drogi, niezależnie od środowiska i okoliczności. Taka uważność na to, by się nie przyklejać do nikogo i do niczego. Żadnego modnego nurtu, trendu. I chodzi mi zarówno o mody artystyczne, jak i obyczajowe czy polityczne. Lubię stać z boku. Z tego po części wynikło też to, że wyniosłem się na wieś. Do Warszawy, z moją żoną Agnieszką, przyjechaliśmy w 1994 roku, ale wytrzymaliśmy tam ledwie trzy lata. Potem wyprowadziliśmy się – najpierw do Konstancina, a potem na pobliską wieś. I to był strzał w dziesiątkę. Rzecz dla mnie absolutnie zbawienna. Bo dla mnie ten cały blichtr warszawki jest czymś zupełnie obcym. Czasem wiadomo, muszę tam pojechać – do roboty, na jakieś spotkanie, na premierę filmu czy płyty. Ale tak naprawdę mnie tam w ogóle nie ciągnie.

Tylko to cię te dwadzieścia lat temu wygoniło z Warszawy?
No, nie tylko. Trochę było w tym też przypadku, trochę konieczności. Mieszkaliśmy wtedy w bardzo ciasnym mieszkaniu na Koźlej, obciążeni do tego jakimś horrendalnym kredytem, a w 1997 urodził nam się pierwszy syn, Kuba. Uznaliśmy, że trzeba poszukać czegoś większego. Ale prosto nie było; ja miałem spore problemy ze znalezieniem pracy, nie było kasy. Wyrzucili nas – mnie i Agnieszkę – z Operetki Warszawskiej, zrobiło się niewesoło. Agnieszka sobie świetnie radziła, ja gorzej. Przez długi czas to moja żona nas utrzymywała. To ona jeździła po Polsce ze spektaklami, a ja popylałem z wózeczkiem po osiedlu, taki urlop tacierzyński. Pojawiały się w mojej głowie coraz częstsze pytania: „A może ja się nie nadaję do tego zawodu? Może trzeba się rozejrzeć za inną, tak zwaną zwyczajną robotą?”. W końcu dałem ogłoszenie do gazety: „Zamienię mieszkanie”; był przepis, który mówił, że mieszkanie własnościowe można bez żadnej dopłaty zamienić na mieszkanie komunalne – nawet o większym metrażu. Ale trzeba było znaleźć chętnego. I wtedy zjawił się człowiek, którego kiedyś poznałem i pomogłem mu w trudnym momencie, być może nawet odwiodłem od samobójstwa. To był całkowity przypadek, widziałem go raz w życiu, potem zniknął. I nie wiadomo skąd on się wtedy znów pojawił. Zaproponował zamianę: swoje większe mieszkanie w Konstancinie na nasze mniejsze w Warszawie. To był najpiękniejszy prezent, jaki w życiu dostaliśmy. Dzięki temu człowiekowi zyskaliśmy przestrzeń, swobodę.
Do dziś jestem mu za to wdzięczny.

Niedługo później mocno odbiłeś się od tego finansowego dna, dostałeś angaż w sitcomie 13 posterunek. Zyskałeś pieniądze, popularność, ale jednocześnie ten twój aspirant Rysio stał się twoim przekleństwem, kulą u nogi.
Zgadza się. Do dzisiaj, nawet na ambitnych filmowych festiwalach, podchodzą do mnie ludzie i mówią: „Panie Arkadiuszu, pan jest wspaniały… ale pan wie, że ten Rysio to była pana życiowa rola”. Wówczas to było koło ratunkowe, bo w końcu pojawiły się jakieś pieniądze, ale też z czasem zrozumiałem, że będę miał przez to całkiem przerąbane. Na początku kompletnie nie zdawałem sobie sprawy, jaką siłę rażenia będzie miał ten serial. I jak to do mnie dotarło, pomyślałem sobie: „Ale się władowałem. Już się z tego nie wygrzebię, do końca życia dla ludzi pozostanę tym Rysiem”.

No właśnie. Ta rola dała ci rozpoznawalność, ale nie zawodowy szacunek. Perspektywy na przyszłość pewnie były – ale w kolejnych sitcomach.
Tak było. Do dzisiaj dziwię się koledze Smarzowskiemu, że zaryzykował i do swojego Wesela zatrudnił gościa, który dał się poznać rolą debila w sitcomie. Ale fakt faktem, że trzy lata po Posterunku dostałem rolę notariusza Janochy.

Pytałeś kiedyś Smarzowskiego, co wtedy w tobie dostrzegł?
Nie, nigdy. Na początku nie pytałem, ponieważ bałem się, że może jeszcze zmienić zdanie. A potem to przestałem się tym zadręczać. Ale poważniej mówiąc, on wcześniej już widział mnie w kilku przedstawieniach teatralnych, przemazałem się też przez jego debiut,
Małżowinę, brałem też udział w Kuracji, którą Smarzowski zrobił dla Teatru Telewizji. Wiedział więc, że poza 13 posterunkiem mam parę innych prac na koncie. I to on mnie uratował. Bo było już niewesoło. Przez trzy lata po serialu nie dostawałem żadnych poważnych propozycji poza pseudokabaretowymi rólkami od telewizji Polsat. Wszyscy uznali najwidoczniej, że jeśli mam już tę gębę Rysia – idioty z długimi, kręconymi włosami i łysiną na czubku głowy – to niech tak zostanie do końca mojego życia. Można było z tego wyżyć, ale…

…frustracja rosła.
Dokładnie.

Wesele to był przełom.
Na pewno.

Wypłynąłeś.
To słowo od razu mi się kojarzy z kloaczną sceną z tego filmu, tym wybuchem w ubikacji i rzeką fekaliów.

Trudno ją zapomnieć, bez dwóch zdań. Ale fakt faktem – wypłynąłeś. Zdobyłeś szacunek i uznanie w branży.
To prawda. Ale przede wszystkim zagrałem w naprawdę dobrym filmie, dzisiaj już kultowym. Niedawno na festiwalu Dwa Brzegi w Kazimierzu obejrzałem go po raz kolejny, po dłuższej przerwie, i muszę ci powiedzieć, że w ogóle się nie zestarzał. Nadal się to dobrze ogląda. Mogę być dumny ze swojego w nim udziału, nawet jeśli dziś już bym tak nie zagrał. Użyłbym dziś już trochę innych środków. Ale to całkiem naturalne, starzeję się, zdobywam doświadczenie, zmieniam się fizycznie i psychicznie. Mam już inaczej poukładane w głowie. Notariusz z Wesela to była moja pierwsza duża rola, niewiele jeszcze wiedziałem.

Jak teraz na ciebie patrzę w kinie, mam wrażenie, że jesteś dużo oszczędniejszy w środkach wyrazu.
Nauczyłem się, że „mniej znaczy więcej”. Ale do tego trzeba dojrzeć – jako aktor i jako człowiek, przejść pewną drogę – żeby to zrozumieć. Tak czy inaczej bardzo lubię tego mojego notariusza, mam do niego wielki sentyment. Bo tak już mam, że niezależnie od tego, jak wielkiego łajdaka, skurczybyka, muszę zagrać, zawsze próbuję wybronić tę postać. Nie chodzi o to, by się widzowi podlizywać. Chodzi o to, by widz wszedł w tę postać, postarał się choć trochę ją zrozumieć i kibicować jej w trakcie filmowej historii. A żeby postać była autentyczna, musi mieć jasną i ciemną stronę. Postać trzeba zniuansować.

Równie dobrze udało ci się to w Domu złym – znów u Smarzowskiego.
To dla mnie najważniejszy film Wojtka. Ten gość zawsze zabiera się za tematy, które go bolą.

Bolą jego i przy okazji pół narodu, albo i cały.
W tych jego filmach mamy szansę się przejrzeć jak w lustrze. Są o tym, kim jesteśmy jako naród i jak wygląda nasz kręgosłup moralny. A może inaczej: czy w ogóle go mamy? Bo mimo że żyjemy w wolnym kraju, to odium komunizmu wciąż w nas siedzi. Jest w naszym DNA. Dom zły zapamiętałem też ze względu na ogromną intensywność i ekstremalne warunki pracy. Tam momentami była temperatura minus 30 stopni! Do tego Wojtek poprosił ekipę, by tego filmowego złego domu nie ogrzewać. Przez to widać parę, która cały czas wylatuje z naszych ust. To była naprawdę ciężka robota. Jedna z aktorek, która wygrała casting, już po pierwszym dniu zdjęciowym zrezygnowała. Była to starsza osoba i zwyczajnie bała się o swoje zdrowie. Z kolei w jesiennej części filmu z deszczownic cały czas lała się woda, a pod nogami było błoto po kolana. Czasem można się w nim było nieźle wykąpać. Ale było warto. Podróż w głąb człowieka, którą zafundował mi (ale też widzom) Wojtek, była niezwykła. Podróż w poszukiwaniu genezy ludzkiej natury. Pamiętam, że zanim wszedłem na plan, uporczywie zadawałem sobie pytanie: „Czy ja, Arek Jakubik, w odpowiednich warunkach, byłbym w stanie zrobić coś równie złego jak Środoń, gdybym miał gwarancję, że nikt nigdy się o tym nie dowie?”. Sporo sobie takich pytań wtedy zadawałem. To są dylematy Raskolnikowa. To jest Szekspir i Biblia.

Odpowiedziałeś sobie na to pytanie?
Tak, ale odpowiedź była inna na początku, a inna później. Najpierw odpowiedziałem sobie: „Nie, nigdy”. Ale potem, gdy już wszedłem do tego piekła, gdy ruszyła kamera, na nowo to przemyślałem. I całkiem już straciłem tę pewność.

Szukając odpowiedzi wertowałeś Szekspira, Biblię, Dostojewskiego?
Dostojewskiego dość dobrze znałem już wcześniej, choćby z adaptacji teatralnych, nad którymi pracowałem czy pracy magisterskiej. Ale nie, nie potrzebowałem tego rodzaju inspiracji. Nie rzucałem się nagle na lekturę, by zbudować tę rolę. Nie podpatrywałem nagle Otella. Nie zastanawiałem się czy ja, w takich a nie innych okolicznościach przyrody, udusiłbym Desdemonę. Raczej szukałem gdzieś głęboko w sobie. Tu ważna była ta przemiana, to jak mój Środoń powoli, niezauważalnie, przechodzi na ciemną stronę; dobro zaczyna przegrywać i nikt nie może tego powstrzymać. W końcu to ja uderzam siekierą w wezgłowie łóżka Dziabasów. I ta świadomość stała się przerażająca. Ja dość często rozmawiam ze swoimi synami i mówię im: „Panowie, w życiu najważniejsze jest to, czy będziecie dobrymi ludźmi. Wszystko inne jest na dalszym planie. To, jaki będziecie mieli zawód, ile pieniędzy będziecie zarabiać, gdzie będziecie mieszkać… To wszystko nie ma znaczenia. Ważne jest tylko, czy będziecie dobrzy.
I zapamiętajcie to na całe życie”. I ja też całe życie walczę o to, by takim człowiekiem być. Dom zły na pewno mnie zmienił. Dotarło do mnie, że również mnie mogą przydarzyć się takie okoliczności, które sprawią, że tym dobrym człowiekiem być przestanę. Albo wręcz okaże się, że wcale nim nie jestem. To cały czas, dzień w dzień, jest dla mnie ogromnym wyzwaniem.

Podobnie trudny moralnie był Wołyń.
Zasadniczych pytań, które zadaje ten film, jest kilka. Ale jedno jest dość podobne w sumie: „Gdzie jest granica, do której jest w stanie posunąć się człowiek?”. Jest taki dialog w filmie, że obraźliwe dla zwierząt jest stwierdzenie, iż człowiek czasem zachowuje się jak zwierzę. Ludzie w pewnych okolicznościach potrafią być dużo gorsi. Pamiętam, że na casting do tej roli szedłem z duszą na ramieniu. Raz, że wszystko wskazywało na to, że powstanie film, który stanie się – górnolotnie mówiąc – częścią naszej świadomości historyczno – kulturowej. A dwa, że ta historia była mi bardzo bliska ze względów rodzinnych. Kamieniem węgielnym, na którym mogłem zacząć budować postać Skiby, była historia mojej babci i dziadka. Oni w 1944 roku uciekali spod Stryja przed ukraińskimi bandami. Zostawili tam cały swój dobytek. Zapamiętane strzępy ich wspomnień bardzo pomogły mi wtedy w pracy. Była w Wołyniu scena, która w całości nie weszła do filmu, w której siedzę przy skrzyni, na której najstarsza męska ręka rodu zapisywała najważniejsze wydarzenia z życia rodziny, i opowiadam synkowi o tym, czym było powstanie styczniowe, bo tam pradziadek, a że ojciec w wojnie polsko-bolszewickiej. Taka lekcja patriotyzmu.
I wtedy złapałem się na tym, że ja też tak z moimi synkami robię. Tłumaczę im czym dla mnie jest ta Polska. Krótko mówiąc, dałem temu filmowemu Skibie siebie. Jestem patriotą. I chcę, żeby moi synowie byli patriotami. I nie wstydzę się o tym mówić. Nawet jeśli słowo „patriotyzm” w ostatnich latach się bardzo zdewaluowało przez te wszystkie pseudopatriotyczne gadżety, durne koszulki, patriotyczne majtki z symbolem Polski Walczącej. Tym słowem niestety, różni dziwni ludzie ostatnio podcierają sobie wszystkie części ciała. To, co jeszcze niedawno było dla mnie świętością, teraz jest obciachem, cepelią, żenadą. Następuje zawłaszczanie słowa „patriotyzm”. Niektórym ludziom wydaje się, że mają na nie monopol, że tylko ich wizja patriotyzmu jest obowiązująca. I to budzi mój wielki sprzeciw.

Jak już wspomnieliśmy, Wołyń musiałeś odchorować.
Tak, uciekałem z planu tego filmu jak poparzony. Jeden dzień zdjęciowy mi wypadł na koniec, w zasadzie powinienem być zły, bo mi dniówka przepadła. Ale byłem szczęśliwy. Że już koniec. Miałem dość. Pamiętam, że skończyliśmy o czwartej rano, a ja dzwoniłem do producenta i prosiłem, żeby od razu podstawili mi samochód. Nie chciałem spędzić na planie ani minuty dłużej. To był film, który emocjonalnie mnie wykończył, wyssał, przenicował. Nie byłem w stanie już nic więcej tam z siebie dać. Spakowałem się i uciekłem stamtąd. Bo kiedy widzisz w scenariuszu: „Wkładają mu rękę do wiadra z gorącą wodą, a potem ściągają z niej skórę”, to po prostu czytasz, ale kiedy widzisz to na planie, to robi ci się słabo. To była przerażająca scena. To są tak ekstremalne, chore emocje, że później trudno jest dojść do siebie. Kiedy musisz patrzeć na te wyłupione oczy, na obcięte genitalia, oskórowane kończyny, to w pewnym momencie masz dość. Był taki moment, że po nagraniu tamtego ujęcia, uciekłem do lasu i rozwaliłem się na drobne kawałeczki. Straciłem kontrolę nad sobą, ryczałem. Podszedł Wojtek, zapytał, co się dzieje. Poprosiłem, żeby dał mi pół godziny. Musiałem to wszystko w sobie przetrawić. Łaziłem po lesie, chciałem być sam.

Jesteś już w stanie zdefiniować, co ci te wszystkie trudne role dały? Jak bardzo cię to zmieniło? Nie masz już problemu z niską samooceną czy kompleksem małego miasta, o czym kiedyś często wspominałeś?
Moja żona się śmieje, że jeśli chodzi o ilość fobii, lęków i traum, nie jestem gorszy od detektywa Monka. Może nawet, jakbym zgolił brodę i miał nieco więcej włosów na głowie, to byłbym do niego podobny. 30 lat minęło od mojej wyprowadzki ze Strzelec Opolskich i parę rzeczy się zmieniło. Na lepsze. Ale mam wrażenie, że ilość fobii wciąż jest constans. Zmieniło się to, że ja te moje lęki zaakceptowałem, polubiłem, co więcej – nauczyłem się przekuwać je w atuty. Czasem po prostu biorę któryś na warsztat i przerabiam na rolę.

Niczym Woody Allen.
Praca twórcza to najlepsze lekarstwo na fobie. Najlepsza terapia. Tyle, że ta terapia wciąż trwa, nie jest zakończona. I może nigdy nie będzie. |

 

Za pomoc w organizacji sesji dziękujemy markom: