Rozmowa z wybitnym wirtuozem, prezenterem i jurorem, Zbigniewem Wodeckim, o kobietach, kuchni i kasie.

 

Tekst: Jacek Grabowski

 

Panie Zbigniewie, kiedy pan zamierza odwiedzić Nowy Jork? Polacy w Stanach tęsknią za panem i dopytują raz po raz o mistrzowskie koncerty.
W Nowym Jorku bywałem często. Dziś trochę rzadziej, bo wie pan, przelicznik już nie ten… A mówiąc poważnie, myślę, że warto się tam pojawiać co kilka lat, robiąc sobie odstępy czasowe. Wszystko po to, by się nie przejeść i by tamtejsza Polonia rzeczywiście zatęskniła. Wcześniej łatwiej przechodziłem „przestawki czasowe”. Dziś też sobie radzę, jednak trwa to chwilę dłużej. Tak czy inaczej za jakiś czas z pewnością znowu zatęsknię i pojadę.


Mówią, że ma pan w pracy „niezły młyn” i tak wiele ról, że czasami można by się pogubić. Muzyk, prezenter, juror…
Proszę pana, ja jestem skrzypkiem. To nie miłość, a obowiązek wynikający z genów. Od dziecka na skrzypka byłem kształcony. Od małego też śpiewałem. Bozia dała mi dobry słuch i gęste włosy, ale za to ograniczyła możliwości widzenia. Od zawsze noszę okulary. W domu było wiele instrumentów, dlatego też grałem na trąbce i próbowałem na fortepianie. Ale to były wyłącznie próby. Tak naprawdę mogę powiedzieć, że jestem skrzypkiem. I tu się czuję najpewniej. Miałem to szczęście, że wychowałem się w „kulturalnej dziurze zabitej dechami”. Nie chciało mi się chodzić do szkoły muzycznej. Zdecydowanie wolałem strzelać z łuku, z kuszy. Później, gdy miałem 16 lat, zacząłem grać w zespole. Piliśmy wódkę, paliliśmy papierosy Sporty. I zacząłem grać w kabarecie. Otworzyła się też szansa na wyjazdy zagraniczne. Koncertowaliśmy pomiędzy Genewą a Zurichem. Aż w końcu zdałem do Orkiestry Symfonicznej. Tej samej, w której grał mój ojciec. I to była ogromna nobilitacja i spełnienie marzeń. Przecież od zawsze marzyłem, żeby mieć w dowodzie napisane: artysta muzyk. I jeżdżąc najpierw z orkiestrą, później już jako piosenkarz zwiedziłem kawał świata.

 

Pięknie się to wszystko rozwinęło, cała ta kariera. Proszę powiedzieć, co dzisiaj pana motywuje i nakręca. Co jest pana motorem?
Nadal ciągle muzyka. Od szkoły podstawowej nic się nie zmieniło. Muzycy w mojej rodzinie byli wysokiej klasy artystami. A kręci mnie to samo, co wtedy. Ja po prostu lubię wyjść na scenę i się popisywać. Po za tym uwielbiam zdrową rywalizację i posmak adrenaliny. Wie pan, ja tak naprawdę cenię wirtuozów, nie piosenkarzy. Wie pan dlaczego? Bo żeby być wybitnym skrzypkiem albo wiolonczelistą, to trzeba na to poświęcić całe życie. A wokalista może mieć sezon. Nie musi ćwiczyć od małego. A dodatkowo często o popularności decyduje szczęście. Ja od zawsze chciałem być mistrzem muzyki. Jeszcze wcześniej chciałem być Winnetou, a zaraz potem D’Artagnanem. Ale zawsze zależało mi, by niezależnie od dziedziny być najlepszym.

 

 

A podróże – jak ważne są dziś? Czy coś się tu zmieniło?
Wie pan, ponieważ wyjeżdżałem od wczesnej młodości w czasie, kiedy nie było to tak łatwe jak dziś, to zazdrościli mi wszyscy. Anglia, Francja, Włochy, Szwecja. Festiwal za festiwalem. Ale dzisiaj najlepiej czuję się w moim Krakowie. I nawet kiedy wyjadę na kilka dni, to zaraz za nim tęsknię. Myślę, że jestem z natury prowincjuszem, bo Kraków jest dla mnie ważniejszy niż reszta świata.

 

Jednak nadal pan podróżuje, mimo wszystko?
Tak, ale są to wyłącznie podróże związane z pracą. Bardzo lubię Tajlandię, Bangkok, gdyż do złudzenia przypomina mi Kraków.

Bangkok i Kraków? Przecież to dwa różne światy…
Niech pan spojrzy na targ na Kleparzu w Krakowie, gdzie można kupić kiszoną kapustę prosto z beczki od chłopa i uliczne jedzenie, które pichci się na ulicach tajskiej metropolii. Przecież to dokładnie te same doznania. Mimo że na dwóch zupełnie różnych kontynen-tach. Tajlandia oprócz faktu, że ma najlepszą kuchnię świata, kusi przepiękną naturą i spokojem ludzi. Kraj uśmiechu i buddystów.

A co poza Azją?
Zdecydowanie Czarna Afryka. Taka jak Etiopia czy Mozambik. Australia, mimo że piękna i ma wiele do zaoferowania, jest za daleko. Jeszcze chętnie wybrałbym się do Meksyku, by zbadać linie Nazca. Interesuje mnie i pasjonuje wszelkiego rodzaju kosmologia.

 

Panie Zbigniewie, na koniec trzy K ważne w życiu mężczyzn, czyli: kobiety, kuchnia i kasa?
Kobieta musi być ładna, inteligentna i musi świetnie gotować. Aha, i zdecydowanie musi mnie adorować. Jeśli to spełni, to ma szanse. Co do kuchni, to wyznaję zasadę, że jesteśmy tym, co jemy. I z wiekiem do tego gotowania ciągnie mnie coraz bardziej. Mam tylko jedną wadę, że najadam się tak jak ryba – aż prawie pęknę. A kasa? Nie można być jednocześnie artystą i maklerem giełdowym. Raz w życiu zainwestowałem i pan powiedział, mi: „Ty, synku, już więcej nie inwestuj”. Za to do dziś popisuję się na swym instrumencie. Jestem skrzypkiem…

 

I niech tak pozostanie, gdyż za to pana kochamy. Dziękuję pięknie za rozmowę.