Pracuje przy największych fuzjach i przejęciach, wystawia sztuki w teatrze, jest laureatem nagrody Outstanding Contribution to the Legal Profession za wybitny wkład w rozwój branży prawniczej. Lejb Fogelman, senior partner globalnej kancelarii prawniczej Greenberg Traurig, rozmawia z nami o kuchni, kobietach i geniuszu Mozarta.

 

Tekst: Jacek Grabowski

 

Jest pan z jednej strony autorem największych fuzji prawniczych w naszym kraju, a z drugiej mecenasem sztuki, który zakochany jest w teatrze. To dwa zupełnie różne światy. Czy w obu odnajduje się pan tak samo?
W każdej z tych ról czuję się świetnie i wybieram je świadomie. Traktuję życie zawodowe jak rock & roll. Uważam, że w każdej roli trzeba znaleźć tę esencję. Jak jestem prawnikiem, to wkładam pewien kostium i gram prawnika. W tej chwili też gramy: pan jest widzem, a ja aktorem. Gramy. I to nie o to chodzi, że jesteśmy nieszczerzy. W każdej interakcji we wszechświecie kogoś gramy. Dobry aktor potrafi zagrać Hamleta, który się zastanawia nad samobójstwem, a jednocześnie rozbawić widza do łez perfekcyjną rolą w komedii. Nie jestem człowiekiem jednowymiarowym. Podziwiam tych jednowymiarowych, ale tylko tych najlepszych, mistrzów.

Czyli jest pan aktorem, który gra rozmaite sztuki w teatrze zwanym życie?
Dokładnie. Zanim zostałem prawnikiem, studiowałem filozofię. To się nazywało historia idei. I wydaje mi się, że każda z tych ról dodaje coś do tej następnej. Chociażby przejście z jednego świata do drugiego wymaga dystansu, który jest bardzo trudny do osiągnięcia. To sztuka zmierzyć się z samym sobą, być dla siebie zwierciadłem.

Z pewnością cechą spójną dla tych ról jest słowo tolerancja. A tę nabywa się, czy też pogłębia, podczas podróży?
Podróż to ciągła zmiana scenerii, czyli zmiana teatrów. Podróżnik to jest ciągle ten sam aktor, ale pojawiający się na innych scenach. Podróże są fascynujące, choć ostatnio trochę mniej poprzez to, że stały się bardziej dostępne. Najpiękniejszy jest sam proces dochodzenia do podróży. Ta ciemność, która powoli się rozjaśnia i nas zaskakuje. Na przykład w Birmie wspominam te wspaniałe świątynie, do których wchodzi się tuż przed świtem. Jest ciemno i nagle zaczynają się pojawiać kolejne odsłony. I to uwielbiam. Podróż powoduje też, że ludzie otwierają się wobec siebie. To jest w innej sytuacji, w statecznym bycie, wręcz niemożliwe. Myślę, że podróżowanie stwarza pewien rodzaj parasola, bezpieczeństwa, że dziś jesteśmy blisko, ale jutro będziemy gdzie indziej.

 

 

Słyszałem, że podziwia pan Mozarta?
Mozarta uważam za największego artystę muzycznego wszech czasów. Co ciekawe, w XX wieku pojawiła się swego rodzaju niechęć do przyjemności. Szczególnie w kulturach katolickich, gdzie przyjemność traktuje się jako coś grzesznego. Mozart jest tego zaprzeczeniem, gdyż jest i wielki, i przyjemny. Są dwa rodzaje dzieł wybitnych. Te, które są wielkie i rozpoznawalne, i te, które dodatkowo są przyjemne w odbiorze. I różnica jest taka jak między Idiotą Dostojewskiego a Ulissesem Joyca. Dla mnie Mozart jest najwspanialszym kompozytorem i jego geniusz jest niezaprzeczalny.

To tak, jak ze zdobywaniem kobiet. Największą przyjemność daje sam proces zdobywania?
Dzisiejsza kobieta wcale nie chce być zdobywana. Chce być przekonana. Proces zdobywania charakteryzuje się tym, że jest zwycięzca i zdobyty. A zdobyty znaczy ujarzmiony, spętany. Tak że kobietę trzeba po prostu zrozumieć, co jest niesłychanie trudne dla nas, mężczyzn.

Było o kulturze, było o kobietach, a kuchnia? Jak jest istotna w pana życiu?
Wie pan, myślę, że koegzystencja jest dla mnie ważniejsza od kuchni. Choć powiadają: „przez żołądek do serca”. Ja jestem bardzo eklektyczny i nawet nie mogę powiedzieć, że lubię daną kuchnię. Lubię pewne rzeczy z danych kuchni. Dla mnie jedzenie, świadomie czy też nie, wiąże się zawsze z czymś ważniejszym. Z przygodą, z podróżą, z dzieciństwem. Tak jak Prus, który zachwycił się magdalenkami. Może jestem trochę zboczony, bo pan mówi o kuchni, a ja o Bolesławie Prusie, ale sztuka i kuchnia mają wiele wspólnego… Podobnie smaki dzieciństwa, nie do podrobienia i nie do powtórzenia. Moja mama robiła andruty, posmarowane koglem moglem. Do dziś pamiętam, jak je jadłem, to cały świat się otwierał. Niebo się iskrzyło. To tak, jakby pan podłączył wielkie dynamo nocy i gwiazdy się zapalały. Czy te żydowskie potrawy, które robiły sąsiadki. Albo mój wujek, który wyemigrował do Izraela, nagle pojawił się w szarej Legnicy lat pięćdziesiątych ze skrzynką 500 kolorowych pomarańczy. To było jak 500 słońc dających niesamowitą radość. I przeniósł ludzi do innej galaktyki. Dlatego powtarzam jako podróżnik. Jadłem robaki w Birmie, jadłem szarańczę, psy. Dzisiaj o tym myślę ze wstrętem, ale niektóre rzeczy muszą się wpisać w życiorys, wstrząsnąć.

Kończy się Rok Małpy według chińskiego horoskopu, a to oznacza rok rewolucji i przemian. Jaki to czas dla świata?
Uważam, że ten czas to wyjątkowo groźny moment dla świata. Dlaczego? Otóż pojawiło się sprzężenie dwóch dat 1914 i 1938. W 1914 roku brytyjskie Imperium przestało być dominujące i trzeba było zrekonfigurować rzeczywistość. Dzisiaj mamy to samo, kiedy skończył się pakt, czy ten pax „amerykańsko-sowiecki”, który dawał jasność, że jest dwóch hegemonów. To się skończyło i dzisiaj mamy próby zawładnięcia lokalnymi hegemoniami. Bliski Wschód, gdzie 4 aktorów walczy o hegemonię. Sumici, Szyici, Persowie i Arabowie. Daleki Wschód i Chiny, które chcą być hegemonem tego regionu. Wreszcie Rosja, która po raz kolejny pragnie ugrać dla siebie jak najwięcej kosztem innych. I jak dodamy do tego 1938 rok, kiedy to liberalne demokracje, jedna za drugą nie dawały sobie rady z rosnącym faszyzmem, to mamy przerażający obraz. Miejmy nadzieję, że te wojny, które się już toczą, nie rozszerzą się. I tego sobie życzmy. Bo wtedy każdy będzie mógł spełnić swoje małe marzenie… |