„Często zastanawiam się, ile razy musisz oddać swoją krew temu wyjątkowemu bratu, jakim jest kino. Ja sam krwawiłem wielokrotnie” – mówi Meksykanin Guillermo del Toro, laureat tegorocznego Oscara za najlepszy film i najlepszą reżyserię.

 

Tekst: Olga Sztern

 

Ta krwawa ofiara się opłaciła, bo dzięki swojej wrażliwości, zdolności obserwacji, talentowi i pracy nie tylko zbudował niezwykły filmowy świat, wypełniony postaciami jak z marzeń sennych i koszmarów, co przyniosło mu uwielbienie widzów na całym świecie, ale także uznanie krytyków. Za ostatni film, „Kształt Wody”, został uhonorowany dwoma statuetkami Oscara: za najlepszy film i dla najlepszego reżysera. Amerykańska Akademia Filmowa, podobnie zresztą jak jury Złotych Globów i nagród BAFTA, doceniła mroczną, osadzoną w baśniowej poetyce historię głuchej sprzątaczki Elisy Esposito, która, pracując u szczytu zimnej wojny w tajnym rządowym laboratorium, odkrywa tajemnicę, której poznanie może kosztować ją życie.
Mamy tu wszystko, co od lat uwodzi widzów w kinie del Toro: obdarzoną potężną mocą postać z innego świata, miłość, która nie miała prawa się narodzić, sekrety, które miały nigdy nie ujrzeć światła dziennego… Ale, jak zwykle u tego reżysera, przez cały czas widz ogląda spektakularną żonglerkę znaczeniami, gdzie potworność i rzekoma normalność zamieniają się miejscami, baśń służy za cudzysłów, a metafora – za nawias. Snuje więc del Toro opowieść o wykluczeniu, przywileju i przyzwoitości, jak zawsze unikając dosłowności, którą u niego z powodzeniem zastępuje symbol.


Bo ukochany przez artystę archetypiczny potwór też jest symbolem, który, w zależności od filmu, można różnie odczytywać. To, co łączy dziwaczne postacie wypełniające uniwersum twórczości artysty, od debiutanckiego „Cronosa” po „Kształt Wody”, to funkcjonowanie na granicy wąsko pojętej normalności. Każdy z nich jest innym, obcym, który nie pasuje, nie przystaje, dla którego jednak inność jest jednak zarówno przekleństwem, z którym mierzy się całe życie, jak i powodem do dumy. Trudno w tym mozolnie zbudowanym z własnej wyobraźni świecie wypełnionym stworzeniami, które szukają swojego miejsca, nie dostrzec paraleli do losów samego reżysera, którego rodzina porzuciła rodzinną Guadalajarę po tym, jak ojciec artysty został porwany. Nie czując się bezpiecznie w Meksyku, wyjechali z kraju.
Del Toro balansuje na granicy dwóch światów, próbując odnaleźć się i w jednym, i w drugim. Wychodzi mu to doskonale, a jego korzenie i katolickie wychowanie – o które dbała bardzo religijna babcia – stanowią ważne odniesienie w jego twórczości i życiu. W wywiadzie w 2009 roku, mówił, cytując Luisa Buñuela: „Dzięki Bogu, jestem ateistą”. Dodał wówczas, że wprawdzie „raz katolik, zawsze katolik”, ale zapewnił jednocześnie: „Wierzę w człowieka. W rodzaj ludzki jako i najlepsze, i najgorsze, co się przydarzyło temu światu”.
Dla del Toro sztuka jest religią, bo, jak mówi: „Opowiadanie historii to dla mnie najważniejsze, życiowe, duchowe zajęcie w codziennym życiu”.
Może dlatego z takim zacięciem próbuje w swoich filmach zbawić wszelkie potwory – z ich winami rzeczywistymi i wyimaginowanymi przez innych. Jego ulubione postaci to patchworkowa postać z „Frankensteina” i Godzilla, choć to właśnie kreację doktora Frankensteina darzy szczególną estymą, do punktu, w którym, jak mówi, jego „fetyszyzacja nie jest chyba zdrowa”. Bliska mu jest kultura wiktoriańska – w domu ma „pokój Dickensa”, choć uwielbia też Wilkiego Collinsa. Jego prawdziwą fascynacją jest też Kuba Rozpruwacz. Kolejny potwór.


Ale znowu – jeśli potwór, to zawsze niejednoznaczny. Potworem dla tego nieco „zbyt liberalnego”, jak sam o sobie mówi, artysty, jest jakikolwiek przejaw autorytaryzmu, czemu dał wyraz zarówno w „Labiryncie Fauna”, jak i w „Kształcie Wody”. „Nienawidzę struktur. Jestem totalnie antystrukturalny, zarówno jeśli chodzi o przekonania, jak i instytucje. Nienawidzę ich!” Potworem jest więc też sama sztuka…
„Zamiast definiować potwora, wolę zdefiniować film z potworem. To taki film, w którym ów potwór nie jest ukryty czy zasugerowany – nie, jest na pierwszym planie. Przed tobą. Nie tylko jako stwór w opowieści, ale opowieść sama w sobie. Poza tym ten potwór symbolizuje kreatywny proces tworzenia filmu” – mówił w jednym z wywiadów.

Ale prawdziwymi potworami są ludzie, kiedy są perwersyjni w tym, czym się zajmują. Dla artysty potworem jest więc polityk, który ma służyć ludziom, a działa tylko w swoim interesie. Ksiądz, który ma nauczać pokoju, mądrości i miłości, a jest sługą korupcji, brutalnej moralności i niszczącej winy. Armia, która nie broni narodu, ale interesów bogatych.
Ale nie tylko. Bo potwór to także „niezwykłe stworzenie, które funkcjonuje na marginesie natury”. Tylko że dla tych potworów del Toro ma, w przeciwieństwie do monstrów w ludzkiej skórze, dużo empatii. Tak prowadzi swoich bohaterów, że sympatię widzów zyskuje i rogaty Hellboy, i jego mało ortodoksyjni gatunkowo przyjaciele, i w końcu przedziwny – w ogólnym odbiorze – stwór z „Kształtu Wody”. Na tyle jednak „ludzki”, by zakochała się w nim Elisa, która dopiero z nim znalazła duchowe i fizyczne spełnienie, jakiego „normalny” świat ludzi nie potrafił jej dać.
„Perwersja jest zawsze w spojrzeniu tego, kto patrzy. Wykracza poza pytania o dobry i zły gust” – odciął się del Toro w jednym z wywiadów tym wszystkim, dla których scena międzygatunkowego seksu w „Kształcie Wody” okazała się trudna do strawienia. To doskonałe podsumowanie jego twórczości i wszelkich zarzutów o kiczowatość i schlebianie popularnym gustom. Perwersja, podobnie jak kicz i okrucieństwo, w sztuce jest tylko przepracowywana w oku tego, kto patrzy. |