Człowiek to istota zarazem wielka i bardzo mała. Być może dlatego najlepiej widać ją z pełnej skrótów i wyolbrzymień perspektywy komedii. Czyż nie dlatego właśnie to komediowe aspekty naszego życia pamiętamy najlepiej i najczęściej przekazujemy w postaci anegdot naszym potomnym? O tym wszystkim rozmawiamy z Jakubem Przebindowskim, aktorem, kompozytorem teatralnym i dramaturgiem podbijającym sceny teatralne w Polsce.

 

Tekst: Katarzyna Skorska
Zdjęcia: Weronika Kosińska

 

Przyznam, że trochę się gubię. Kim tak naprawdę jesteś: aktorem, kompozytorem, reżyserem, dramaturgiem, poetą…?
Wszystkie moje aktywności twórcze spotykają się w jednym miejscu – w teatrze, który sam jest przecież wypadkową wielu sztuk. W mojej rodzinie sporo osób ma artystyczne życiorysy, mam w rodzinie muzyków i malarzy związanych z Akademią Sztuk Pięknych w Krakowie… Taki genotyp. Nawet moja żona jest malarką.

A ja myślałam, że twoja żona (Martyna Kliszewska) jest przede wszystkim aktorką.
Martyna jest i aktorką, i malarką. Czynnie działa w obu dziedzinach. Natomiast jeśli chodzi o mnie, to są miesiące, gdy częściej pojawiam się na deskach teatru, i takie, kiedy więcej piszę bądź reżyseruję. Mam szczęście do przedstawień długo pozostających w repertuarze. Wciąż gram w „Operze mleczanej” Stanisława Radwana w Teatrze Starym w Krakowie, chociaż od dobrych kilku lat mieszkam na stałe w Warszawie. Związany jestem również z Teatrem Stu Krzysztofa Jasińskiego, w którym pojawiam się u boku cudownej Beaty Rybotyckiej w spektaklu „Judy Garland. Na końcu tęczy”. W Warszawie gram w zabawnym spektaklu „Sceny dla dorosłych, czyli sztuka kochania”, do którego napisałem także muzykę. Ten spektakl póki co też ma się nieźle.

O telewizji mieliśmy dziś nie mówić, ale przecież zobaczyć cię można w kilku serialach.
Bodaj siódmy czy ósmy sezon gram w serialu „Blondynka”. Głównie partneruję Andrzejowi Grabowskiemu, co jest dla mnie wielką przyjemnością. Zresztą to właśnie z osobą Andrzeja Grabowskiego związany jest mój teatralny debiut – rola w sztuce „Listopad” wyreżyserowanej przez Mikołaja Grabowskiego dla teatru telewizji. Byłem wtedy na drugim roku w szkole teatralnej i wciąż pamiętam, jak olbrzymie to było dla mnie przeżycie. Obsada tego spektaklu była fenomenalna: Jerzy Trela, Jerzy Bińczycki, Anna Polony, Krzysztof Globisz, Jan Peszek… Do dziś wspominam scenę pojedynku z Andrzejem Grabowskim, którą wielokrotnie musieliśmy powtarzać, bo nasze pistolety nie chciały wystrzelić w odpowiednim momencie.

Dość szybko zabrałeś się za pisanie sztuk teatralnych.
To prawda. Krótko po studiach, gdy pracowałem w łódzkim Teatrze Nowym, ówczesny kierownik literacki Tadeusz Słobodzianek namówił mnie, bym zaczął pisać. Ponieważ wcześniej pisałem muzykę do spektakli, postanowiłem napisać przedstawienie muzyczne z pogranicza kabaretu – to historia grupy trzydziestolatków urodzonych w latach 70. opowiadających, a właściwie częściej śpiewających psychoterapeucie o swoich frustracjach i lękach. Grała tam młoda obsada, m.in.: Tomek Karolak, Milena Lisiecka, Andrzej Konopka, Oskar Hamerski czy Martyna Kliszewska. Przedstawienie cieszyło się dużym zainteresowaniem. Spektakl oglądał nawet Kazimierz Dejmek, który później wezwał mnie do swojego gabinetu i, co uważam za duże wyróżnienie, pochwalił. Oszczędnie i w wyważony sposób, ale jednak. To ośmieliło mnie do pisania kolejnych sztuk, których premiery miały miejsce już w Warszawie: „Sz jak Szarik”, „Być jak Elizabeth Taylor” grany w teatrze Imka czy „Antoine”. Sztuka o Antonim Cierplikowskim powstała na zamówienie związane z organizowanym w Sieradzu Open Hair Festiwal.

O tym polskim geniuszu nożyczek, który zrewolucjonizował zawód fryzjera, wynosząc go do rangi sztuki?
Tak, właśnie! Dziś powiedzielibyśmy o nim – stylista czy nawet kreator. Z pewnością był to człowiek niezwykły, lecz, prawdę mówiąc, początkowo nie miałem specjalnego przekonania do tego projektu. Zastanawiałem się, jak można by ciekawie pokazać w sztuce teatralnej bohatera, jakim był Cierplikowski, unikając jednak stereotypu i banału. Fryzjer… no, dobra, ale co dalej? Wyobraziłem sobie jednak taką scenę: do atelier mistrza wpada rozwścieczony mąż, próbujący go zabić za to, że obciął włosy jego żonie, która w nowej fryzurze wzbudza niezdrowe według niego zainteresowanie. Proszę pamiętać, że sensacyjna fryzura Cierplikowskiego à la garçon dała początek nie tylko zmianom wyglądu kobiet początku XX wieku, ale w konsekwencji także uznana była za zarzewie wielu obyczajowych rewolucji. Od tej sceny postanowiłem rozpocząć dramat i był to punkt wyjścia do kolejnych. Pisząc, słuchałem swojej intuicji. Cierplikowski był kreatorem własnego życia, przekraczał granice zawodu, rzeźbił, tworzył kostiumy teatralne, design, nowości technologiczne. Jego klientkami były m.in Sara Bernhardt, Josephine Baker, Marlena Dietrich, a w latach późniejszych Edith Piaf czy Brigitte Bardot. Pod koniec życie powrócił do Polski czasu PRL-u. Okazał się niezwykle barwną postacią, wymykającą się klasyfikacjom. Kiedy już napisałem sztukę, zaproponowano mi… żebym ją wyreżyserował.

Wszystko wskazuje, że coraz bardziej skłaniasz się w stronę pisania. Dużo piszesz?
Jak już wspominałem, jest czas, kiedy zajmuję się wyłącznie tym, i czas, kiedy górę biorą inne zajęcia. Zawsze interesuje mnie ta cudowna rozpiętość między wielkością i małością człowieka. Ile my, ludzie, potrafimy osiągnąć, jak realizujemy swoje idee, marzenia! I jak jednocześnie dajemy się uwieść małostkowości, jakimś szczegółom, bzdurom… To nie znaczy, że cokolwiek potępiam, po prostu przyglądam się ludziom z całą ich urodą i to zazwyczaj w komediowy sposób. Lubię typową dla komedii narrację, ów skrócony czas, dzięki któremu udaje się opowiedzieć nawet o bardzo trudnych wydarzeniach, trudnych sprawach. Zresztą często komediowy wątek w naszym życiu jest czymś, co utrzymuje się w pamięci, co przekazujemy dalej, ale też czymś, co wprowadza w nasze życie właściwe proporcje.

Trochę inaczej jest chyba z Fridą.
Rzeczywiście. Moja najnowsza sztuka to jednocześnie mój pierwszy monodram i zupełnie nowa historia, jeśli chodzi o pisanie.

Czy ten projekt nie powstał przypadkiem z powodu mody na Fridę Kahlo, która panuje ostatnio w naszym kraju?
Kahlo stała się popkulturową ikoną już w połowie lat 70., a może nawet wcześniej. Od dawna obserwuję niesłabnące zainteresowanie jej osobą. Nadruki z jej obrazami, jej wizerunkiem można znaleźć praktycznie wszędzie, począwszy od T-shirtów po poszewki na poduszki czy spinki do koszuli. Temat Fridy obecny jest w mojej głowie od kilku lat. Poza tym Martyna też jest malarką, mocno czuje ten temat. Jakieś dwa lata przed sto dziesiątą rocznicą urodzin Fridy Kahlo pomyślałem, że to dobry pretekst, by przygotować projekt teatralny. W międzyczasie trwały przygotowania do wystawy prac Kahlo w Poznaniu, o czym nie wiedziałem. To wszystko działo się równocześnie.

Znów doszła do głosu twoja intuicja.
W tym wypadku, muszę przyznać, najbardziej sprawie przysłużyła się Martyna. Przygotowania trwały wiele miesięcy, długo szukałem formy dramaturgicznej. Gdzieś po drodze pojawił się pomysł, żeby stworzyć ruchome obrazy, które pomogą ożywić świat Fridy.

Spektakl jest poetycki i bardzo malarski, a wspomniane filmowe wizualizacje z pewnością wzmacniają przekaz.
Przy powstawaniu tego teatralnego zdarzenia powołaliśmy komitet honorowy, w skład którego wszedł Edward Dwurnik, Rafał Olbiński i Marek Keller. Cieszę się bardzo, że oni wszyscy zwracają uwagę na plastykę tego przedstawienia. Ale mam tu inną ciekawą historię. Gdy szukaliśmy miejsca do nakręcenia jednej ze scen, trafiliśmy na przepiękną oranżerię w Nieborowie. Co się okazało – otóż w 1955 roku, podczas wielkiej wystawy artystów meksykańskich w Warszawie, Diego Riviera zamieszkał właśnie w pałacu w Nieborowie podczas swojej wizyty w Polsce. Czy to nie jest niesamowity zbieg okoliczności, że sześćdziesiąt lat później, realizując sztukę inspirowaną życiem Fridy Kahlo, zrobiliśmy to właśnie w tym miejscu?

Frida nie jest sztuką stricte biograficzną…
Nie piszę takich sztuk. O życiu artysty można przeczytać w niezliczonej ilości monografii, albumów. Interesuje mnie postawa bohatera, jego system wartości, historia działania. Świat stworzony w spektaklu „FRIDA. Życie. Sztuka. Rewolucja” stanowi punkt wyjścia do szerszych rozważań. Martyna, będąc malarką i aktorką jednocześnie, zna możliwości twórcze, ale też i ograniczenia w obu tych przestrzeniach. Frida Kahlo była pierwszą kobietą w dziejach historii sztuki, która pokazała kobietę z perspektywy kobiety! Brzmi nieprawdopodobnie, ale to prawda! Wcześniej malarki musiały funkcjonować w kanonie myślenia o sztuce i pięknie narzuconym przez mężczyzn. Odwaga Fridy w pokazywaniu bez upiększeń kobiecego łona, porodu, serca, krwi była niebywała. Tę jej autonomiczność w malarstwie z pewnością wspierał Diego Rivera. Mówił jej: maluj tak, jak czujesz. I ta szczególna perspektywa, malarskie ujęcie zachwycają do dziś.

Zdaje się, że tobie i twojej żonie Martynie też udaje się żyć i pracować tak, jak czujecie. A kiedy znajdujesz na wszystko czas, rozjazdy po kraju, pisanie sztuk, reżyseria, komponowanie muzyki, książki…
Są miesiące bardzo intensywnej pracy, ale i takie, kiedy następuje czas na tak zwane normalne życie. Zajęcie się sprawami domowymi, ugotowanie obiadu, naprawa kranu, zawiezienie córki na zajęcia dodatkowe. Pewnie dzięki temu udaje się zachować pewną równowagę.

Ile lat ma wasza córka?
Mia skończyła czternaście lat.

Gdy była mała, wymyślałeś dla niej wierszyki. Czy to był początek twojego pisania dla dzieci?
Zaczęło się od żartów podczas drogi do przedszkola. Zacząłem układać dla Mii rymowanki. Ponieważ ją rozśmieszały, poczułem, że można by napisać wiersze, które będą dotykały naszej rzeczywistości. „Dzikie zwierzenia i inne zdarzenia” trafiły do księgarń bodaj dziewięć lat temu. Spotkały się z dobrym odbiorem, a nakład już dawno się wyczerpał. Był to rzeczywiście początek mojego pisania dla dzieci – wcześniej miałem za sobą jedynie realizacje muzyczne. Niedawno w teatrze IMKA odbyła się premiera sztuki „Byk Fernando”, na motywach „Byczka Fernando”, do której napisałem muzykę i teksty piosenek.

Nie wspomnieliśmy jeszcze o twoim zamiłowaniu do sztuki kulinarnej.
To raczej pragmatyzm niż wielka miłość. Lubię tworzyć potrawy z tego, co akurat mam pod ręką. Tak ostatnio zrobiłem wegetariańskie curry. Podsmażyłem na oliwie cebulę, dodałem trochę pora, sporo selera naciowego i jeszcze ciut zwykłego selera bulwiastego. Wszystko razem przez chwilę dusiło się na patelni. Potem dodałem soczewicę, a następnie pomidory, pod koniec trochę mleka kokosowego, szczyptę kuminu. Pewnie dobrze byłoby na zakończenie posypać danie zieloną kolendrą, ale jej nie miałem. Nieważne – i tak wyszło smakowite danie. |

 

Jakub Przebindowski, aktor i reżyser, urodził się w Opolu. Jest osobą wszechstronnie uzdolnioną, gra na fortepianie i flecie, komponuje. Widzom znany jest przede wszystkim z seriali „Blondynka”, „Na Wspólnej” i „M jak miłość” oraz z filmu „Katyń”. Jest autorem kilkunastu sztuk teatralnych, wierszy dla dzieci, a także niezwykłej książki: „Miasto O. Pocztówkowy alfabet Opola”.

 

Za pomoc w organizacji sesji dziękujemy markom: