Grała u Wajdy, Kutza, Jarzyny. Potem uznała, że czas na film. „Czułam potrzebę szerszego dotarcia do publiczności“ – mówiła w wywiadach. Dlatego nie tylko gra, ale też pisze, reżyseruje i śpiewa. Ciągle jej mało.

 

Zdjęcia: Weronika Kosińska
Stylizacje: Katarzyna Warnke

 

Choć od jej debiutu w „W spirali“ minęły zaledwie trzy lata, dziś nazwisko Warnke kojarzą wszyscy. Konsekwentnie, punkt po punkcie, realizuje swój plan, który zakładał dodanie do doskonałego warsztatu aktorskiego („Nie byłam typem kujona, ale szkołę teatralną chciałam wycisnąć jak cytrynę“ – opowiadała po latach) popularności i wejście do show-biznesu. To, jak wszystko w jej karierze, przemyślana decyzja. Kiedy pracowała z Krystianem Lupą nad spektaklem „Factory 2“, odkryła, że sposób, w jakim o popkulturze myślał Andy Warhol, jest jej bardzo bliski. Dla niego była zwykłym medium, którego używał, by budować siebie, jako coraz bardziej rozpoznawalnego artystę. „Fascynowało mnie to, w jaki sposób jej używał.
Pomyślałam wtedy, że to jest dla mnie. To znaczy, że show-biznes i sztuka się nie wykluczają“ – mówi dziś aktorka. Dlatego bawi się show-biznesem, choć ta zabawa ma granice – może opowiadać o sobie, ale zarzeka się, że w reality show nie weźmie udziału. Znowu: idzie o prawdę. Nie chce też grać w serialach – szanuje tę pracę, ale uważa, że potrafi nadwyrężyć aktorski warsztat. A ten jej się jeszcze przyda.
Najpierw Polska, potem Hollywood – otwarcie, bez fałszywej skromności mówi, że marzy jej się kariera w Mieście Aniołów. Kiedy mówi, że na razie jak najwięcej gra w Polsce, bo jej dorobek filmowy jest jeszcze zbyt mały, by ruszać na podbój Fabryki Snów, słychać w jej głosie pragmatyzm. A kiedy oznajmia, że dobrze jest sięgać daleko, bo to zdrowe – spokojne przekonanie o nieuniknionym sukcesie.
Wzbudza kontrowersje, lubi prowokować. I nie przeprasza. I choć bliżej jej do wizerunku femme fatale niż dziewczyny z sąsiedztwa, właśnie tym przekonała do siebie i widzów i krytyków: autentycznością.
Warnke prawdziwa jest i wtedy, kiedy publikuje nagie zdjęcia, i wtedy, kiedy obcina, długo będące jej znakiem rozpoznawczym, włosy na zero. Wierzymy jej, kiedy gra pozornie bezduszną lekarkę u Vegi i wtedy, kiedy poza ekranem mówi o miłości do swojego męża Piotra Stramowskiego. Kupujemy ją wtedy, kiedy mówi, że świadomie przez wiele lat budowała swój wizerunek na atrakcyjności fizycznej, jak i wtedy, kiedy buńczucznie oznajmia, że bliżej jej do dziewczynki z zadrapanymi kolanami i niewyparzoną gębą, niż do „pani“. Za to pokochał ją Patryk Vega, bez castingu obsadzając w „Botoksie“, tym urzekła, rozpisujące się o niej tabloidy i plotkarskie portale. Te, nasyciwszy się nieco szczegółami jej związku ze Stramowskim – para poznała się na planie i nie szczędziła dziennikarzom intymnych detali znajomości, za co zresztą mocno ich krytykowano – ostatnio żyją metamorfozą artystki. Na potrzeby nowej roli obcięła długie blond włosy, przez lata będące znakiem rozpoznawczym jej aktorskiego brandu, by zagrać zawodniczkę MMA w filmie „Klatka“. Jak mówi, na pomysł obcięcia włosów wpadła sama – chciała sprawdzić, kim będzie bez tego atrybutu kobiecości. I co się stanie, kiedy tak rozumiana oczywista kobiecość, zejdzie na drugi plan.
„W filmach i teatrze operowałam subtelnościami, kliszami, grałam postaci mocne i słabe, ale zawsze typowo kobiece (…). Powiedziałam sama do siebie: zobaczymy, czy ja to będę miała? Zobaczymy, kim będę poza tymi włosami, które zawsze były moim atutem i esencją typu kobiecości, który reprezentowałam przez lata od teatru po kino. Wymyśliłam, że po prostu zrobię to” – mówiła w jednym z wywiadów.
Jak powiedziała, tak zrobiła. Efekty jej wizualnej i emocjonalnej przemiany niebawem będzie można oglądać w kinach, a na razie na łamach La Vie, Katarzyna Warnke wciela się w kolejną rolę: swojej własnej stylistki.

JESTEM ALIENEM

Decyzja o ścięciu włosów była moja, ale wyniknęła z propozycji zagrania w filmie, w filmie o MMA pt. „Klatka”. Ten radykalny gest pozwolił mi na odcięcie wszystkiego grubą kreską, na otwarcie nowej karty w moim aktorskim życiu. Wydało mi się to bardzo twórcze i też niezwykle pasowało do nowej roli – zawodniczki MMA. Zainspirowałam się prawdziwą postacią ze świata MMA, Rose Namajunas, która nosi taką fryzurę i dwukrotnie zwyciężyła z Polką Joanną Jędrzejczyk, najpierw odbierając jej pas, a potem broniąc go. Te walki były spektakularne, a postawa tej zawodniczki ujmująca: nie traktuje walk osobiście, na agresywne zachowania w trakcie starć przy okazji ważenia czy przed walką, reaguje spokojem, szanuje przeciwnika. Dla tej roli poświęciłam cztery miesiące ostrych treningów w KSW, z profesjonalnym trenerem tej federacji, Karolem Kosakiem. To doświadczenie niezwykłe, kształtujące we mnie zupełnie nowe podejście do ciała. Ta fryzura, czy raczej brak włosów, sprawiły, że musiałam na nowo przyjrzeć się sobie.
Co ciekawe, przykry jest odbiór tej mojej łysej głowy przez ulicę – ludzie bezwstydnie się gapią, czasami z politowaniem, współczuciem, czy też wręcz reagują odrzuceniem. W tym wydaniu jestem dla świata alienem: ani kobietą, ani mężczyzną. Wytwarza się we mnie w takiej sytuacji naturalny bunt przeciwko kobiecości jako kliszy, przeciwko brakowi tolerancji wobec inności.

PROSTE ŻYCIE

Łysa głowa, biała sukienka, wzrok utkwiony w swoim odbiciu w lustrze. Moje skojarzenia to świętość, egzystencjalizm, gender. Pytanie o to kim jestem, zawsze moim zdaniem jest związane z seksualnością. W różny sposób pojmowaną – kulturowo, społecznie, biologicznie, obyczajowo. Biała, dziewczęca sukienka jest dla mnie symbolem powrotu do lat dziecinnych, kiedy byliśmy zwyczajnie sobą, odczuwaliśmy świat po prostu, chłonęliśmy go i garnęliśmy się do niego, nie zastanawiając się nad konsekwencjami. Kocham ten stan, staram się go pielęgnować w sobie, pomimo moich czterdziestu lat. Nie znoszę być „panią”, wolę już dziewczynkę, która wciąż może sobie zadrapać kolana, włażąc „tam, gdzie nie powinna”, mieć niewyparzoną gębę i śmiać się głośno, nie zastanawiając się czy wypada. Kiedy byliśmy dziećmi, nie mieliśmy nic, a świat należał do nas.

LAZY SUNDAY AFTERNOON

Jestem minimalistką. Jeden mężczyzna na całe życie –  brzmi dla mnie cudownie. Dlatego wyszłam za mąż. I to nie jest przypadek jak z piosenki Ewy Bem, która śpiewa:

 „Wyszłam za mąż, zaraz wracam,
  Może nawet jeszcze prędzej,
  Bo w małżeństwie ja się raczej,
  Nie zagnieżdżę.
 
  Wyszłam za mąż wcześnie rano,
  Wyszłam za mąż niedaleko,
  Wyszłam za mąż – tak wypadło,
  Wyszłam za mąż, ty poczekaj!”

Mój mąż to mój Romeo, mój James Bond, mój Anioł Stróż, mój mąż opatrznościowy, moja wieczna inspiracja, moja ulubiona powieść w odcinkach. Uwielbiam, kiedy wracamy z imprezy i urządzamy sobie after we dwoje w domu, gadając do białego rana. O czym my gadamy? Nie pamiętam…

WARSZAWA

Mam kilka swoich Warszaw. Ta pierwsza z podstawówki, kiedy spędzałam tu kolonie. Przyjechałam z Grudziądza i to miasto było dla mnie ogromne i tak inne od tego, co znałam, jakby było jakimś obcym państwem. Ale nie zajmowałam się stolicą, tylko koleżankami i kolegami i chyba najlepiej zapamiętałam budynek szkoły, w którym mieszkaliśmy i sale lekcyjne wypełnione łóżkami polowymi. Druga Warszawa, to ta, kiedy zdałam na Uniwersytet Warszawski na historię sztuki. Nie lubiłam jej wtedy – miałam 19 lat, a ona była sina i smutna, bo był rok 1998, nie pasowałyśmy do siebie. Po dwóch latach pomimo tego, że uwielbiałam historię sztuki, zwiałam na aktorstwo do Krakowa. Dziwnie tylko dźwięczała mi w uszach piosenka Niemena „Sen o Warszawie”. Po skończeniu szkoły teatralnej i pięciu latach w Starym Teatrze w Krakowie, porwał mnie Grzegorz Jarzyna do TR Warszawa, a nawet jeszcze dalej – do Wiednia, gdzie zagrałam w jego przedstawieniu „Lew w zimie” na słynnej scenie Burghteater. Kiedy do Warszawy wróciłam po tym zagranicznym treningu, byłam już na dobre w Warszawie zakochana i jakoś mi nie przechodzi. Kocham jej bałagan urbanistyczny, jej pęd, jej dowcip, jej historię, jej parki, jej stylówkę i jej Prażkę. Lubię czuć tętniące miasto, dlatego mieszkam w centrum. I nigdzie się nie wybieram. Chyba, że do Nowego Jorku.

KOLCZUGA

To sukienka zaprojektowana specjalnie dla mnie przez Gosię Baczyńską z okazji premiery mojego pierwszego filmu „W spirali” w reż. Konrada Aksinowicza, który był pokazywany na festiwalu w Gdyni. Został tam niezwykle ciepło przyjęty. Tak zaczęła się moja przygoda z kinem oraz największa przygoda mojego życia, bo na planie tego filmu zakochałam się w moim przyszłym mężu, Piotrze Stramowskim. Graliśmy rozpadające się małżeństwo, ale w nocy trwał gorący romans. Jakoś udało nam się to wszystko pogodzić… A wracając do sukienki, to stała się wydarzeniem tego premierowego wieczoru, a ja czułam się w niej magicznie w ten letni wieczór na dziedzińcu zabytkowego kina Iluzjon. Ta sukienka pozwoliła mi marzyć o kolejnych filmowych wyzwaniach, o światowych festiwalach, cieszyć się sukcesem. Myślę, że żyjemy w czasach, w których, czy tego chcemy, czy nie, tak zwany „czerwony dywan” jest kluczowy. Oczywiście pragnęłabym, żeby to nie był tylko blichtr, żeby premiery, bankiety i piękne toalety były ukoronowaniem twórczej pracy i szczególnych osiągnięć. Na czerwonym dywanie, w pięknej sukni, jesteśmy bardziej widoczne, a to moim zdaniem, zobowiązuje. Taka pozycja może być narzędziem do walki o słuszną sprawę, o prawo do istnienia, do wypowiedzi, do walki o sprawiedliwość, tak jak to stało się na tegorocznym festiwalu w Cannes. Jak śpiewa Dave Graham z Depeche Mode w jednej z moich ulubionych piosenek, pt. „Lilian” (z płyty „Playing The Angel”):

„Oh Lilian
I should have run
I should have known
Each dress you own
Is a loaded gun
Oh Lilian”

FARAONKA

To ciekawe, jak wiele kobiece włosy znaczą w kulturze, jak dużo mówią o cywilizacji, w jakiej żyjemy. W kulturze arabskiej i żydowskiej są synonimem grzechu pożądliwości. Są zakrywane lub ścinane, żeby nie kusić. A mnie kojarzy się moja łysa głowa z filmem „Faraon” Jerzego Kawalerowicza z 1966 roku. Kiedy się widzi łysą kobietę w kontekście starożytnego Egiptu, można zobaczyć w niej arystokratkę, czy wręcz królową. Jakiś rodzaj odsłonięcia, które zapowiada siłę, stabilność, władzę, duchowość, apodyktyczność. Te fantazje pokazują jak radykalnie odbiór naszej osoby zależy od kontekstu w jakim występujemy. Ta sama naga szyja i głowa umieszczona na złotym tle i ubrana w klejnoty to starożytna królowa, a na szarym tle, z kołnierzem piżamy w paski – może być kojarzona z więźniarką
z Auschwitz. Zatem wybieram siłę, wybieram Faraonkę.

AUTOPORTRET WIELOKROTNY

Takie zdjęcie, gdzie obiekt portretowany odbija się pod różnym kątem w kilku lustrach, chyba zawsze będzie kojarzył się z Witkacym. To bardzo dobry trop, jeśli chodzi o opis mojego zawodu, czyli aktorstwa. Stanisław Ignacy Witkiewicz, to w moim przekonaniu doskonały performer. W jego ujęciu osobowość jest pewnym tylko wykwitem stanu, jakąś doraźną sytuacją, płynną, niestabilną. Lubił pisywać na płótnie pod wpływem jakich używek malował dany obraz, interesował go żywotnie ludzki mózg i jego praca pod wpływem różnych bodźców. Wydaje mi się, że moje aktorstwo to podobny performens: używam swojego ciała, swoich emocji, swojej wyobraźni, żeby stworzyć postać – kogoś zupełnie innego ode mnie, a jednak wywodzącego się ze mnie. Wierzę, że to sytuacje, które nas spotykają i warunki, w których przyszło nam żyć, tworzą nasze osobowości. Nie mamy wpływu na to, co nas spotyka, ale możemy wybrać swoją reakcję. Aktorstwo to dla mnie podróż po różnych stanach świadomości. |

Perrier Jouët Belle Epoque

Na długie, letnie dni Kasia poleca schłodzonego, wykwintnego szampana.
Zawsze w wytrawnej wersji brut.