„To, co oglądane przez nas setki razy, obrazy ikoniczne, wrośnięte na stałe w naszą zbiorową pamięć, uzupełniam o element zaskoczenia, o coś dziwnego i nienaturalnego. Mamy wtedy szansę, żeby ponownie zobaczyć to miejsce, uruchomić machinę zwaną wyobraźnią”. Rozmowa z Julią Borzucką.

 

Tekst: Katarzyna Kowalska, Lumarte

 

Jak zaczęła się Twoja przygoda z rysowaniem?

Dość nieoczekiwanie. Pochodzę z muzycznej rodziny, oczywistością było dla mnie kontynuowanie tych tradycji. Moim największym marzeniem była gra w orkiestrze. Z powodu kontuzji ręki to marzenie zostało odłożone na półkę. Stało się to w czasie intensywnych ćwiczeń, przygotowywałam się do przesłuchań przed koncertem dyplomowym w Studio Polskiego Radia. Ból był nie do zniesienia. A tu presja, napięcie, matura, wybór szkoły. Kolejny etap to maraton od lekarza do lekarza. Nagle okazało się, że nie mogę grać. Wybrałam kulturoznawstwo i zaczęłam rysować.

Tak po prostu?

W zasadzie tak. Oczywiście w stronę rysunku i sztuk plastycznych ciągnęło mnie nieomal od zawsze. W zasadzie odkąd sięgam pamięcią, rysowałam. W liceum zaczęłam wycinać elementy z gazet i czasopism, składowałam je w pudełku. Dopiero po jakimś czasie zaczęłam tworzyć z tych skrawków kolaże. Początkowo były to zestawienia czysto wizualne, nie zastanawiałam się nad ich znaczeniem, powodami, dla których właśnie te elementy składam w jeden obrazek. Po jakimś czasie zaczęło mnie fascynować to, jak zmiana kontekstu, wyrwanie czegoś z otoczenia może ten element zmieniać, jak nabiera innych sensów, czasem zupełnie przeciwstawnych niż te pierwotnie zakładane. Kolejny krok to odkrycie bogactwa Internetu, które odsunęło mnie od kolaży analogowych. Spędzałam godziny na przeszukiwaniu sieci, w zasadzie bardzo trudno określić, czego szukałam: czasem coś zaintrygowało mnie kolorem, formą, czasem coś wydawało mi się po prostu bardzo zabawne. Z czasem ta moja beztroska, bardzo intuicyjna zabawa, przerodziła się w coś więcej. Za pomocą kolaży zaczęłam przekazywać treści, wszystko stało się bardziej „sensowne”, szukałam swojego stylu, najbardziej odpowiednich środków wyrazu. A narzędziem pracy stał się tablet i Adobe.

Pamiętasz swój pierwszy projekt cyfrowy?

Tak, zostałam poproszona o zrobienie plakatu. Zrobiłam go właśnie na tablecie.

I już nie mogłaś przestać?

Dokładnie. Oczywiście musiałam się dużo uczyć, nie znałam żadnego programu do rysowania. W zasadzie wciąż się uczę, ale mam tę być może męczącą cechę, że wszystkiego lubię się dowiedzieć sama, raczej nie proszę o porady. Zbiegło się to w czasie z odkrywaniem różnorodnych artystów na Instagramie. Patrzyłam z zachwytem, jakie cuda można robić komputerowo.Oglądanie inspirującej sztuki innych artystów to wspaniała przygoda, ale też ogromny zastrzyk motywacji.

Co jeszcze Cię motywuje, skłania do działania?

Pewnego rodzaju przełom w tym, co robię, a raczej w moim podejściu do tego nastąpił po tym, jak moje prace ukazały się w magazynie KMAG. Bardzo mocno dotarło do mnie wtedy, że to, co robię, jest oglądane, lubiane i komentowane. Poczułam, że to strasznie fajny rodzaj kontaktu i że bardzo lubię w ten sposób się komunikować. Założyłam profil
na Facebooku, dodawałam swoje prace na Instagramie, który z bardziej prywatnego konta przerodził się w publiczne.

Czy kulturoznawstwo, które studiujesz, ma jakiś wpływ na Twoją twórczość?

To, co studiuję, rozwija mnie i kształtuje, ma wpływ ogólnie na mnie, więc na moją twórczość też, jak najbardziej. Być może nawet moje kolaże są ściśle związane z taką kulturową refleksją na temat ikonicznych, multiplikowanych w nieskończoność miejsc. To, co oglądane przez nas setki razy, obrazy ikoniczne, które wrosły na stałe w naszą zbiorową pamięć, uzupełniam o element zaskoczenia, o coś dziwnego i nienaturalnego. Mamy wtedy szansę, żeby ponownie zobaczyć to miejsce, uruchomić machinę zwaną wyobraźnią.

Często w swoich pracach umieszczasz ludzi. Tylko za małych albo bardzo za dużych.

Tak. Lubię trochę pomajstrować w tej relacji człowiek – otoczenie, która jest w zasadzie bardzo sztywna, już się ustawiło i koniec. Jesteśmy mali w wielkich miastach, gubimy się i wyglądamy jak mrówki. Moje gigantyczne postaci opanowują je, łażą po drapaczach chmur, łapią samoloty i dobrze się bawią. Fajnie czasem zmienić sobie tę proporcję, uśmiechnąć się i złapać oddech.

Trochę też majstrujesz w antyku. David je lody, a Trzy Gracje wybierają się na plażę w bikini.

Z tymi pracami wiąże się zabawna historia. Moja mała siostra zapytała mnie, dlaczego rzeźby nie noszą ubrań. Nie pamiętam, czy udało mi się udzielić jej jakąś sensowną odpowiedź, ale wtedy właśnie dla niej ubrałam Davida. Miałam takie dziwne poczucie oswajania czegoś bardzo dalekiego i niedostępnego. Sztuka antyku wyznaczyła kanony piękna na wieki, a my tu teraz chodzimy w dżinsach i airmaxach, jemy lody i robimy selfie. Zderzenie tych dwóch światów, kultury antycznej z naszą popularną wydało mi się oszałamiające. Dokręcam jeszcze ten dysonans prostym stylem, nie cieniuję, działam plamą, mam swoje ulubione kolory Pantone.

Co dalej? Zdradzisz, jakie masz plany na przyszłość?

Programowo nie planuję. Nauczyłam się, że warto zostawić sobie swobodę zmiany decyzji i działać spontanicznie (oczywiście w granicach rozsądku). Wiem, że chcę dalej się rozwijać, robić to, co robię. Wciąż marzę o grze w orkiestrze, wciąż chcę rysować. Zobaczymy. |

Tekst dzięki uprzejmości internetowej galerii sztuki Lumarte.