W dniu amerykańskiej premiery „Babylon Berlin” osiągnął rekordową jak na produkcję z Europy liczbę widzów ‒ 1,2 miliona. Nic dziwnego – nie tylko głównym twórcą serialu jest reżyser powalającego „Pachnidła”, ale także jest to przystrojona w atrakcyjny historyczny kostium opowieść o dzisiejszym świecie.

 

Tekst: Olga Sztern
Zdjęcia: HBO Polska

 

„Babylon Berlin” – serial w reżyserii Toma Tykwera („Biegnij, Lola, biegnij”, „Pachnidło”) – wprowadził niemiecką produkcję małoekranową na międzynarodowe salony. Była to megaprodukcja: nakręcone dotychczas dwa sezony kosztowały 38 milionów euro. Ponieważ sezony płynnie łączą się jeden z drugim, w niektórych krajach, w tym w USA, połączono je w jeden, dłuższy. Światowy sukces sprawił, że twórcy serialu już zabrali się za produkcję sezonu numer 3.
Najdroższy był sam Berlin. Dzięki temu, że spora część miasta nieźle przetrzymała wojnę i okres powojenny (zwłaszcza w dawnym Berlinie Wschodnim), serial można było kręcić w przestrzeni miejskiej. Tylko 30 proc. zdjęć plenerowych powstawało w studiu: przede wszystkim swoista wizytówka serialu, czyli rekonstrukcja międzywojennego widoku Alexanderplatz. Ale już Kreuzberg czy Spandau grały same siebie, podobnie jak specyficzne, znane miłośnikom nieoczywistych zakamarków Berlina fragmenty infrastruktury, np. kolejowej, a nawet… berlińskie metro, które w znacznej części zachowało specyficzny, kafelkowany wystrój z czasów, kiedy powstawało.
Fabuła, luźno oparta na kryminałach Volkera Kutschera (kiedy polskie przekłady!?), skupia się na wyboistej współpracy dwóch postaci o niezwykłej energii. Komisarz Gereon Rath (Volker Bruch) właśnie przyjechał do Berlina z Kolonii, gdzie jego rodzina należy do towarzyskiej śmietanki. Młodszy syn, nieustannie porównywany do zdolnego, radosnego i kochanego przez wszystkich brata, który zginął w okopach Wielkiej Wojny (a właściwie zaginął, co okaże się kluczem do ważnej części historii), w stolicy nareszcie może odetchnąć i rozwinąć skrzydła. Na komendzie wpada na swoją przyszłą partnerkę, śliczną i wiecznie niewyspaną Charlotte Ritter (Liv Lisa Fries), nieco bardziej współczesny, dziewczyński odpowiednik paryskiego Gavroche’a.


Charlotte pochodzi z rodziny tak biednej, aż piszczy. Jako jedyna z wielopokoleniowego klanu gnieżdżącego się w jednym, ciemnym mieszkaniu na Kreuzbergu, ma ambicje – a właściwie nawet nie ambicje, co upór, witalność i determinację, by wyrwać losowi coś więcej, niż jej się trafiło w życiowym rozdaniu. Jedną z najmocniejszych stron serialu jest pokazanie, jak wiele lata 20. i wczesne 30. czerpały z energii młodych pokoleń. I jak mało dawały im w zamian.
Klasyczna kryminalna fabuła, niekiedy popadająca w uroczą konwencję „zabili go i uciekł”, rozwija się na tle barwnego społecznego fresku. Modernizujące się społeczeństwo (skąd my to znamy!) boryka się z szeregiem trudności i problemów. Demokracja Republiki Weimarskiej okazuje się wydmuszką. Z jednej strony napiera na nią siła inercji nie tak dawnych czasów monarchii i hieratycznej hierarchii, a z drugiej – energia nowych ruchów społecznych. To pociągający dla biednych jak mysz kościelna robotników komunizm, a z drugiej – coś znacznie bardziej mrocznego, co miało zagoić rany klas średnich po przegranej wojnie, ale już w latach pokazywanych przez serial (późnych latach 20.), kiedy jeszcze niemal nikt nie słyszał o Adolfie Hitlerze, formowało się w przyszłą ideologię nazistowską.
Jeszcze w pierwszym sezonie oglądamy krwawe stłumienie zamieszek robotniczych, bezsensowną przemoc policji i bezwstydne krycie kolegów. Republika Weimarska przedstawiona przez Tykwera i jego dwóch współscenarzystów i współreżyserów, Achima von Borriesa i Henka Handloegtena, to było państwo, które naprawdę „istniało tylko teoretycznie”, państwo wygodne jak hotel dla nielicznych, którzy mieli zasobny portfel i wystarczająco dobre pochodzenie, ale zupełnie lekceważące wszystkich innych obywateli. Nawet pomoc wojennym wdowom czy inwalidom pozostawała w gestii prywatnej, uzależniona od dobrej woli i gestu wielkich przemysłowców traktujących swą działalność charytatywną jak zadanie PR-owe do odbębnienia.


Twórcy „Babylon Berlin” otwarcie mówią o politycznych zainteresowaniach, które odegrały rolę przy kręceniu serialu. „Przecież ci wszyscy ludzie nie spadli z nieba jako naziści. Oni dopiero musieli się nazistami stać” – tłumaczył swoje zainteresowanie tematem Henk Handloegten. Choć rzeczywiście niektóre wątki wydają się przerysowane i naciągane, widać, że scenarzyści bardzo dobrze odrobili swoje lekcje. Przede wszystkim udało im się oddać źródła późniejszego okrucieństwa „rasy panów”: spektakularne nierówności, brak codziennego bezpieczeństwa, wszechobecną korupcję, policyjne prowokacje skupiające niechęć społeczną na mniejszościach (w tym Żydach) i biedocie, brak perspektyw dla młodych i kosztowne utrzymywanie przestarzałych, niefunkcjonalnych form oraz struktur, wreszcie wynikający z tego wszechogarniający cynizm. Do tego ciekawie, choć dość komiksowo pokazane całe pokolenie mężczyzn, po I wojnie światowej dręczonych tzw. „nerwicami wojennymi”, dzisiaj znanymi jako PTSD, czyli zespół stresu posttraumatycznego. Tak, nie ma wątpliwości, że ten serialowy fresk o szalonych latach 20. jest tak naprawdę bardzo dużym i bardzo bezlitosnym lustrem dzisiejszych społeczeństw, czego nie omieszkali odnotować krytycy na całym świecie. |

 

„Babylon Berlin” (2017 r.), dostępny jest na HBO Polska i HBO GO.