Marzena Pryzmont – założycielka i właścicielka Okęcie Tennis Club, Prezes Zarządu Fundacji Akademia Sportu Pro-Am.

 

Tekst: Katarzyna Skorska
Zdjęcia: Górajka Foto Studio

 

Jak się zakłada klub tenisowy w kraju nad Wisłą, do którego przyjeżdżają sławy tenisowe nie tylko polskie, lecz także ze świata?
Odkąd pamiętam rodzice starali się pokazać mi różne dyscypliny sportu, sprawić, abym znalazła sobie swoje ulubione zajęcia i odnalazła pasję. Z początku zaciekawiło mnie łyżwiarstwo szybkie. Jednak naprzeciwko toru znajdowały się korty tenisowe i już po drugich odwiedzinach „na chwilę”, postanowiłam zostać przy tej drugiej dyscyplinie. Zawsze dużo podróżowaliśmy, rodzice pokazywali mi świat i różne podejście do życia, biznesu i ludzi. W końcu postanowiłam, że to tenis będzie moim życiowym wyborem, a że należę raczej do tych upartych, to dlatego, dzisiaj jestem tu, gdzie jestem.

Niezły powód, żeby mając niewiele ponad dwadzieścia lat, założyć klub w Warszawie, a chwilę później ściągnąć do niego tenisową reprezentację Australii.
Studia, które wybrałam, były przemyślanym wyborem, ale przyznam dość rozczarowującym. Spodziewałam się otrzymać pigułkę wiedzy i motywacji do dalszego rozwoju, a dostałam tylko wykłady ze slajdów i wiedzę z książek ogólnie dostępnych. Szukałam czegoś więcej. Dość szybko, bo już po pierwszym roku studiów, podjęłam życiową decyzję o urlopie dziekańskim i „podboju świata”. Wyruszyliśmy z przyjaciółmi do Australii studiować na Uniwersytecie w Sydney, a jednocześnie pracować w tym wielkim tenisowym świecie, o którym tyle słyszeliśmy. I tu się już nie rozczarowałam. Ogrom wiedzy, doświadczenia i motywacji. A dlaczego Australia? Oczywiście jednym z głównych powodów był dla mnie mój idol z dzieciństwa – Lleyton Hewitt – australijski tenisista. Studiowanie i praca wymagała od nas ogromnego zaangażowania, dobrego zorganizowania, a przede wszystkim otwartej głowy. Tam odkryłam, co to znaczy tworzyć klub, a nie po prostu pracować na kortach tenisowych. To zasadnicza różnica, którą zrozumiałam po roku pracy w klubie tenisowym w Sydney.

Zatem studia i praca w Australii, pomogły pani stworzyć klub swoich marzeń.
Dziesięć lat temu, gdy otwierałam klub, zatrudniłam grupę trenerów, za których pracę brałam odpowiedzialność, a to było coś nowego na naszym rynku. Mając wsparcie merytoryczne brata, który także jest trenerem tenisa, postanowiłam postawić na swoim i podjąć to ryzyko. Niewiele osób się na to zdecydowało. Powszechniejszym rozwiązaniem jest otwarcie kortów na zasadzie: „kto chce to tu uczy, oby były zajęte korty”. Oczywiście to prostsze rozwiązanie, ale moim zdaniem na krótką metę. Wiele osób twierdziło, że mój projekt skazany jest na porażkę i że nie damy rady. Teraz po tylu latach współpracy, z praktycznie tym samym zespołem, mogę przysłowiowo „dać sobie za nich rękę uciąć”. Wiem jak uczą, wiem, że osoba, która trenuje w moim klubie będzie umiała grać w tenisa, dowie się, co jest pięknego w tym sporcie. Nikt w zespole OTC nie znalazł się tutaj z przypadku. Niezależnie czy mówimy tu o trenerach, czy o osobach działających w administracji całego obiektu.
Spędzamy razem mnóstwo czasu, lubimy się, traktujemy jak rodzina. Są osoby, które rezygnują z lepiej płatnych posad w korporacjach, aby współtworzyć z nami to miejsce. Wiedzą, że to, co tu robimy, to coś wyjątkowego. Mam szczęście, że mogę pracować z taką ekipą i mieć wokół siebie ludzi, którzy patrzą w tym samym kierunku. Wiele się od siebie wzajemnie uczymy. Gdyby nie oni, to pewnie wciąż kręciłabym się wokół własnej osi i niewiele by z tego wynikało.

Ile macie kortów?
Mam sześć kortów tenisowych, z czego pięć jest krytych, i cztery korty do gry w squasha.

To dość niecodzienne w naszym kraju, że łączy się ofertę gry w tenisa i squasha.
Bywają takie kluby, aczkolwiek rzeczywiście nie jest to standard. My postanowiliśmy wykorzystać przestrzeń na pierwszym piętrze w klubie i zagospodarowaliśmy ją na 4 korty squashowe. Bliskość „Mordoru” (znane w Warszawie zagłębie biurowe) dawała nam tę nadzieję, że klub będzie tętnił życiem nie tylko na kortach tenisowych, ale i zmęczeni ciągłym wyścigiem pracownicy korporacji, przyjdą do nas wyładować swoje emocje. Nasi trenerzy squashowi dbają o to, żeby nikt nie wyszedł z klubu bez konieczności zmiany koszulki po treningu.

Udało się pani stworzyć nie tylko klub tenisowy, lecz także miejsce, gdzie zaglądają gwiazdy tenisa. Wspomniała pani, że gościła u siebie swojego idola Lleytona Hewitta, wpada tu regularnie Agnieszka Radwańska, Mariusz Fyrstenberg, Łukasz Kubot.
Z Agnieszką znamy się od lat. Sami zastanawialiśmy się, co takiego możemy zaproponować, co będzie unikalne dla gwiazd tego formatu. Na pewno stawiamy na pełen profesjonalizm, tu nie ma miejsca na wpadki czy pomyłki. Kortowi przygotowują korty przed przyjazdem Agnieszki wedle jej życzenia, zawsze może liczyć na naszą dyskrecję, kiedy akurat nie życzy sobie obecności mediów na treningach. Osoby zajmujące się tym zawodowo i będące ciągle narażone na ocenę, to doceniają. Tu już nie liczy się sam kort czy to gdzie jest klub. Sądzę, że najważniejszą sprawą jest jednak zaufanie, którym mogą nas obdarzyć. Co roku przed Wimbledonem, na naszych kortach trawiastych, bywa cała czołówka tenisowa. Każdy z nich wie, że wystarczy jeden telefon czy wiadomość, a staniemy na głowie, żeby umożliwić im treningi w komfortowych warunkach. To się ceni, a przy okazji, cenią to także nasi regularni klienci. W niewielu klubach mieliby okazję spotkania Pata Raftera w szatni czy Agnieszki, trenującej na korcie obok. Każdy z nich, przy takich okazjach, mam wrażenie, czuje się prawie zawodowcem! Motywacja do treningów rośnie, kiedy na korcie obok jest finalistka Wimbledonu.
Co do reprezentacji Australii, to prawda – panowie trenowali u nas przed turniejem Davis Cup rozgrywanym w Warszawie. Jako że, była to niestandardowa sytuacja, to wcześniej musiał przyjechać do nas reprezentant ITF (Międzynarodowej Federacji Tenisowej), by zaaprobować cały obiekt, sprawdzić czy korty są odpowiednio przygotowane. Zaraz przy wejściu natknął się na Łukasza Kubota, w korytarzu minął Agnieszkę Radwańską razem z trenerem Tomkiem Wiktorowskim. Jego mina oraz pytanie, po co Federacja go wysłała taki kawał drogi, skoro trenuje tu czołówka światowa, była dla nas najlepszym komplementem. Ale cóż, takie są przepisy. Jednakże poczuliśmy się ogromnie docenieni i było to oczywiście, w szczególności dla mnie, ogromne przeżycie. Lleyton żartował nawet, że skoro on był moim motorem napędowym do działania i rozwoju tenisowego, to czy możemy uznać, że połowa klubu należy do niego. Obiecałam, że przemyślę!

Czyżby po tych sukcesach zaczął spadać poziom adrenaliny i postanowiła pani znaleźć sobie dodatkowe zajęcie? Zresztą widać, że energia panią rozpiera. 
Dokładnie. Rodzice zawsze powtarzali, że w życiu ważne jest, nie tylko parcie do przodu, ale też ludzie, których ma się wokół. Trzeba być świadomym tego, jakie są potrzeby tych, którzy nie mogą sobie pozwolić na wiele i, jeżeli tylko jest taka możliwość, pomóc. Kiedy klub działał już na tyle sprawnie, że mogłam zacząć rozwijać kolejny projekt, w 2015 roku zdecydowaliśmy o założeniu fundacji propagującej sport wśród dzieci. Obserwowaliśmy tydzień w tydzień ponad 200 dzieci w klubie, które, wychodząc z zajęć Akademii Tenisa, były pełne radości i entuzjazmu. Zdaliśmy sobie tym samym sprawę, że to niedopuszczalne, żeby wszystkie dzieci nie mogły mieć takiej możliwości tylko dlatego, że opłacenie komercyjnych zajęć przekracza ich możliwości finansowe. Powstał projekt „Mamo! Idę na boisko.” – program całorocznych, bezpłatnych zajęć sportowych dla dzieci. Dzieciaki ruszyły na zajęcia już we wrześniu 2017 roku i przez cały rok dzielnie trenowały między innymi piłkę nożną, kung fu czy taniec. Walczymy tym samym o ich zdrowie, pokazujemy jak się buduje relacje w grupie, kreujemy autorytety w osobie trenera, pozwalamy poczuć, że można inaczej!

Jak długo powstawał program „Mamo! Idę na boisko.”?
Przez ponad rok głowiliśmy się jak skonstruować całe to przedsięwzięcie, sprawdzaliśmy czy nie ma tego typu programów w UE lub w innych dzielnicach Warszawy. W końcu ruszyliśmy. Rekrutujemy dzieci poprzez OPS (Ośrodki Pomocy Społecznej), Fundację Przyjaciółka czy Warszawskie Centrum Pomocy Rodzinie. Dzieci mają do wyboru osiem dyscyplin sportowych, są z nami w stałym kontakcie, odwiedzają ich wolontariusze z naszej fundacji. Dla dzieciaków, często dużo ważniejsza niż same zajęcia, jest nasza uwaga, obecność na ważnych dla nich zawodach, czy samo przybicie piątki. To dla nas ważne, żeby poznać każde dziecko, jego historię, być blisko. To jest dla nas największa wartość. Wkładamy w ten projekt mnóstwo pracy i energii, a każde uśmiechnięte dziecko to dla nas nagroda sama w sobie. Znamy je wszystkie z imienia i nazwiska, wiemy gdzie mieszkają, gdzie chodzą do szkoły, jak spędzają czas. Spotykamy się z nimi wraz z opiekunami kilka razy w roku na piknikach sportowych. Chcemy wiedzieć, co u nich słychać, jak możemy pomóc i czy nie pojawiły się bariery, które nie pozwolą im kontynuować treningów. Żeby dzieci zmotywować przygotowujemy dla nich rozmaite gadżety: kubki termiczne od Disney Polska czy, ku uciesze rodziców, szczoteczki do zębów od Procter & Gamble. Dołączyło także wiele firm, które swoim wsparciem sprawiają, że ten program jest unikalny. Klinika Stomatologiczna ANAM postanowiła zaoferować bezpłatną opiekę stomatologiczną, a Decathlon Okęcie wyposażył dzieci w stroje i sprzęty sportowe niezbędne do uprawiania wymarzonych dyscyplin. To dla nas ogromna pomoc. Cały czas jesteśmy na etapie szukania kolejnych sponsorów czy partnerów fundacji, bo z miesiąca na miesiąc nasza działalność rozwija się w zawrotnym tempie.

Jak się udaje łączyć działalność biznesową z działalnością charytatywną, która z tego, co widzę, mocno panią pochłania?
Biznes to jedno, a działalność fundacji to drugie. Klub musi działać i funkcjonować jak najlepiej, żebyśmy mogli w pełni zaangażować się w projekty charytatywne. Sama nie dałabym rady. Tak jak wspominałam, w klubie jest zespół ludzi, którzy dzielą ze mną pasję do tenisa, wiedzą, co to znaczy NASZ klub. Z kolei w fundacji nasz Dream Team, to niewielka grupa znajomych i przyjaciół, wspierających klub i program – dokładnie dziesięć osób, które zaangażowały się w projekt. Wierzą w nas i nasze pomysły, a my całkowicie zaufaliśmy im, że sprostają temu zadaniu. To właśnie oni regularnie odwiedzają naszych podopiecznych, dowiadują się, zaglądają na zajęcia, pytają się, jak im idzie. Osobą, która natychmiast zdobyła moje zaufanie i przekonała do tego programu, jest Agnieszka Kossakowska – koordynatorka i pomysłodawczyni całego projektu, równocześnie od 7 lat pracująca na sukces Okęcie Tennis Club. Wkłada w to całe serce i nawet przez chwilę nie pożałowałam, że skoczyłyśmy razem na tę głęboką wodę. Niektórzy mówią, że moja doba musi liczyć 48 godzin, ale Agnieszki na pewno więcej, więc chyba obie nakręcamy się pozytywnie do działania.

To są dzieci z całej Warszawy?
Do programu zapraszamy dzieci z całej Warszawy. Może kiedyś uda się nawet rozszerzyć program na całą Polskę. Na razie jednak skupiamy się na dzieciach z tych dzielnic, w których OPS i instytucje z nami współpracujące, wykazały chęć uczestniczenia w projekcie. To oni są w stanie wskazać nam potrzebujące i zmotywowane do działania rodziny. W czerwcu kończymy pierwszą edycję programu. To będzie dla nas czas na podsumowania, wnioski i wyznaczenie kolejnych celów. Zaczynamy nabór do kolejnej edycji, która ruszy we wrześniu 2018 roku.

Wasza gra toczy się zatem, o równy dostęp do sportu i o uśmiech dzieci?
Tak! Co roku punktem kulminacyjnym całego programu jest Warsaw Charity Cup – turniej tenisowo-squashowy. Udział w nim mogą wziąć, zarówno osoby indywidualne, jak i firmy, pokazując, że są instytucjami odpowiedzialnymi społecznie. Celem turnieju, wspieranego przez m.in. Roberta Lewandowskiego czy Macieja Stuhra, jest zbiórka funduszy na kontynuację, uruchomionego we wrześniu 2017 roku, programu „Mamo! Idę na boisko.”. Zapraszamy co roku każdego, kto gra w tenisa lub squasha i ma ochotę wesprzeć dzieciaki. To pierwsze takie wydarzenie na stołecznej arenie, które łączy w sobie rywalizację na korcie z ideą niesienia pomocy poprzez sport. Proszę trzymać za nas kciuki i zapraszamy do wsparcia naszych projektów. |

 

Deser z chia i mango

Składniki:
400 ml mleka kokosowego
4 łyżki nasion chia
pestki granatu mango
mięta do dekoracji
Przygotowanie:
Wlewamy do miski puszkę mleczka kokosowego 400 ml i dosypujemy 4 duże łyżki nasion chia. Porządnie mieszamy, żeby nie było grudek i wlewamy do kubeczków lub pękatych szklanek.
Wstawiamy do lodówki na 1-2 godziny, żeby mleczko zastygło.
Po tym czasie dosypujemy pestki granatu lub inne świeże pokrojone owoce (lepsze są te kwaśne) i na wierzch dodajemy zmiksowane mango (lub pulpę jak nie ma czasu na przygotowanie świeżego). Dekorujemy miętą i gotowe!
Zjadam chętnie jako deser lub śniadanie latem!