Hanna Bakuła. Malarka, pisarka, publicystka. Portretuje osoby znane i nieznane, ale zawsze ładne. Maluje pejzaże, znaki zodiaku, karty tarota. Wydała dwadzieścia dwie książki. Rozmawiamy z nią o tym, kto w Polsce kupuje sztukę, o smutku polskich ulic i mieszkań, i o tym, kiedy kształtuje się gust.

 

Tekst: Barbara Grabowska

 

Maluje pani głównie portrety?

Nie. Wszystko maluję, Portrety, pejzaże, akwarele, znaki zodiaku.

Wciąż porównuje się panią do Witkacego?

Mam przyprawioną gębę Witkacego w spódnicy. To bardzo chwytliwe, zresztą dla mnie to zaszczyt. Ale naprawdę nie widzę wielu analogii. Nasze portrety są psychologiczne, ale na tym podobieństwo się kończy. Witkacy miał gorsze pastele, gorsze kolory, ja mam lepsze, nowoczesne farby. Maluję na kolorowych papierach, zostawiając dużo tła. Witkacy był skazany na kolor torby do cukru. Ja maluję na czerwonym, zielonym, niebieskim, turkusowym. Na papierze brązowym rysuję portrety dla tradycyjnego odbiorcy, o którym wiem, że ma fornirowane meble, do których to pasuje. Ludzie się boją koloru. Portrety więc są głównie na brązie, ale lubię malować letnie pejzaże na czerni.

Nad czym pani pracowała w zeszłym roku? Jaki był dla pani?

Hmm, nigdy by mi nie przyszło do głowy liczyć życia na lata. Nie wiem, jaki był zeszły rok. Niewiele się różnił od poprzednich. Nie mam dzieci, mam ustabilizowane życie. Czas jest moją własnością, to on mi się poddaje. Chodzę na sylwestra, ale lekceważę daty, rocznice.

Kobieta tajfun, tak mówią?

Taki ze mnie tajfun, jak z bielinka kapustnika. Robię, co chcę, jestem silna, wiem, czego chcę, ale jestem pracowitą, skupioną osobą. Słabo wypadam jako tajfun.

Współpracuje pani z galerią Katarzyny Napiórkowskiej?

Wyłącznie. Ale wszystko sprzedaję na bieżąco.

Podobno nie lubi pani rysować ludzi brzydkich?

To rzecz względna, ale wolę osoby w swoim typie, więc odmawiam taktownie i elegancko.

Książki, blog, obrazy. Jak pani znajduje na wszystko czas?

Gdybym spędzała czas tylko na tym, byłoby tego znacznie więcej. Kiedyś byłam bardziej pracowita. Nie chce mi się produkować do szuflady. Tak niestety jest w przypadku dużych obrazów, nie sprzedają się zbyt dobrze. Mam też naturę szwendania się. Lubię ludzi, chodzić, bywać, nie mam dzieci, rodziny, niczego nie muszę, jestem zupełnie niezależna.

Najbardziej lubi pani pastele?

Tak, bo szybko powstają. Bardzo lubię sprzedawać je znajomym, dużo też rozdaję, ale lubię, jak ktoś znajomy przychodzi i kupuje.

Maluje pani często swoich przyjaciół…

Bo mam bardzo ładnych przyjaciół! W czasach poprawności może zabrzmi to źle, ale otaczam się ładnymi ludźmi, bo takich lubię. Wolno mi. Mam pięknych znajomych o złotym sercu. Dobieram ludzi na zasadzie kryterium urody w piętnastu procentach. Siedzę i patrzę na koleżankę. Boże, jaka ona śliczna, myślę. Miło jest popatrzeć na kogoś ładnego.

To rzeczywiście niepoprawne politycznie!

Mam to w nosie. Polskie społeczeństwo to w większości ponure ptaszydła. Jesteśmy absolutnie pozbawieni poczucia humoru. Ciężko żyć w takim kraju takiej osobie jak ja. Przez dziewięć lat mieszkałam w Nowym Jorku. Teraz mam tu spokój i pozycję, ale gdybym wiedziała wtedy, jak będzie to wyglądało, nigdy bym nie wróciła. Wróciłam, bo kochałam i kocham tę Polskę i kiedyś wszystko wyglądało bardzo optymistycznie. Myślałam, że to będzie wesoły, piękny kraj w polskiej wersji Niemiec Zachodnich, że jak nie będzie już Ruskich, to powstanie przemiłe, uśmiechnięte miejsce na ziemi, pełne teatrów i fajnych filmów, z małymi kawiarenkami… Przez jakiś czas tak było, ale jak widać, wszystko można rozwalić. W tym kraju w tych czasach mieć dziecko to ogromna lekkomyślność.

Zalewa nas fala ponuractwa?

Żyliśmy pod czapką uszatką, teraz pod sutanną. A Kościół nigdy nie miał poczucia humoru. Sama religia katolicka nie jest specjalnie dowcipna.

A znajomi, których pani maluje, są smutni?

Skąd! Zaśmiewamy się z tego, co się dzieje. To jedyny sposób. Bo co innego mamy robić?

Czy szykuje pani w najbliższym czasie jakieś wystawy?

W Galerii Katarzyny Napiórkowskiej w Warszawie. Wystawy mam głównie w Stanach. Szczególnie mi na tym nie zależy, to zawsze dużo zachodu, niszczą się obrazy, to spory nakład kosztów i pracy. Trzeba to koncepcyjnie opracować, wymyślić. Na dwadzieścia akwarel sprzedaję na wystawie siedem, na dwadzieścia pasteli – pięć. I jestem zadowolona. Kto ma dzisiaj pieniądze w Polsce? Pierwsze pokolenie inteligencji? Nie wiedzą, co robię, kim jestem. Nie wiedzą nic o Witkacym czy malarstwie. Kupują w Ikei zdjęcie z kobietą z papierosem nad Sekwaną i to im wystarcza, jeżeli w ogóle czują taką potrzebę. Albo w galerii ktoś im wpycha za ciężkie pieniądze coś na wymiar. To jak w XIX wieku. Nasze mieszczaństwo ma dzisiaj dwadzieścia siedem lat i pochodzi z małych miasteczek i wsi. Kończy studia, nabrało kredytów i teraz będzie się dekorowało, faceci już się nadekorowali wielkimi samochodami, a kobiety drogimi butami i dzieckiem we francuskim przedszkolu. Teraz przychodzi czas, żeby zauważyć, że istnieje sztuka, a dziewięćdziesiąt procent z nich nigdy nie było w Zachęcie czy Filharmonii.

Ale chyba jest moda na to, że coś musi w tym mieszkaniu zawisnąć na ścianie.

Nie musi. Wieszają duże kalendarze w salonie. Nie mają potrzeby obcowania ze sztuką, bo w domu nie było obrazów, najwyżej Matka Boska i zdjęcie papieża. Z obrazami się rośnie, dojrzewa. Czasami przechadzam się po moim osiedlu. Jest nowe, wszystko tu jest nowe. Patrzę, jakie ludzie mają oświetlenie. Czasami wszystko jest zielone, bo tylko jeden duży żyrandol świeci i odbija światło od zielonych ścian. W takich wnętrzach ludzie mają twarze zielone jak jaszczurki. Oświetlenie jest górne, im to nie przeszkadza. Ja takiego używam tylko po to, by posprzątać, bo lepiej widać. Myślałam, w pewnym momencie, że wszędzie są remonty, bo tak trupio jasno. Nie mają nic na ścianach, dopóki im ktoś nie powie, że powinni mieć jakiś obraz. A i tak pójdą na Starówkę po kotki i kamienice. Dzisiaj artyści zostali wybici na aut.

Dlaczego wybrała pani malarstwo jako drogę życia?

Miałam pięć lat, kiedy postanowiłam być malarką. Od dziecka chciałam skończyć ASP i wyjechać do Nowego Jorku. Nie mam marzeń, mam plany. Nikt w rodzinie nie miał wątpliwości, kim będę. Rysowałam fajnie, głównie ludzi i zwierzęta, od czwartego roku życia. Portrety zaczęłam od rysunku nieładnej wychowawczyni w podstawówce. Podczas lekcji rysunku zasugerowała, żeby dzieci ją narysowały, najlepiej jako księżniczkę, może wróżkę. Jako wiosna też miało być dobrze. Popatrzyłam na nią i kredkami narysowałam portret bardzo podobny do niej. Wezwano rodziców do szkoły. Przyszła babcia. Pani, z pretensją spytała: Widzi pani, co narysowała Hanusia? Babcia na to: Boże, jaka pani podobna… Dzisiaj moi modele to osoby kulturalne i ładne, ale i tak zawsze wiem, że muszę każdemu odjąć pięć kilo i pięć lat, i będzie święty spokój…Tak czy inaczej spotykam się z zachwytem, radością, szczęściem. Ktoś kiedyś przede mną ukląkł… Jak już kogoś rysuję, to znaczy, że ta osoba mi się podoba. Nie działam w sprzeczności z moim gustem, myśleniem o sztuce. Tylko wtedy musi się udać.

Stara się pani poznać osoby, które pani maluje?

Wystarczy, że maluję kogoś cztery godziny! Siedzę, rysuję, pani stoi albo siedzi, ja stoję i maluję. Zadaję jakieś pytania, np. gdzie pani mieszka, o dziecko, męża, matkę. Ona mi zaczyna opowiadać swoją historię. Zaczynam naprawdę słuchać i kiedy się otwiera, zaczynam spokojnie rysować portret. Na twarzy odbija się wszystko, co myśli, kim jest. Mówi się, że każdy jest odpowiedzialny za własną twarz po trzydziestce, a po czterdziestce to już w stu procentach. Są takie twarze, na których widać, że taka osoba niczego złego nie zrobiła. Mam koleżanki, które na starość ładnieją. Wszystko, co się w życiu zrobiło, wyjdzie na twarz. Można ewentualnie wąsy zapuścić albo brodę, by coś ukryć. Dlatego nie lubię osób z zarostem, bo wydaje mi się, że coś ukrywają, ale to też może wzięłam z domu…

Ten dom rodzinny jest tak ważny?

Myślę, że gust kształtuje się w człowieku do mniej więcej czternastego roku życia. Dlatego nasze korzenie są tak ważne. Lubi się dużego albo małego psa, kolory jasne albo ciemne, zupę pomidorową przecieraną z prawdziwych pomidorów albo taką z koncentratu… W mojej rodzinie ja byłam najgrubszym członkiem rodziny, nazywano mnie Hania Bania. Cała reszta była szczupła, niewysocy mężczyźni, nikt nie miał brody ani wąsów, nikt nie był łysy. Wszyscy mówili cicho, nikt nie podnosił głosu. Wszędzie stały lampy. Zawsze jadło się na porcelanie, ładnymi sztućcami, nie było dużych mebli. W moim dorosłym życiu mam identyczny gust: nie lubię grubych, wysokich, łysych, z brodą, wąsami i wielkimi stopami. To zostaje na całe życie. Rysowałam, odkąd pamiętam. Świecowymi kredkami. Byłam starannie przygotowywana do bycia malarką. Wszystko zawdzięczam rodzinie. Chodziliśmy do muzeum, do filharmonii, graliśmy w karty i różne gry, zawsze sporo czytałam. Teraz tego nie ma. Co będzie z tym krajem, w ogóle bez wychowania?

Jakie ma pani plany na najbliższy rok?

Ja mam ciągle plany, jestem osobą, która nie potrafi żyć bez długoterminowego planowania. Moja najbliższa przyjaciółka Basia z Krakowa powiedziała tak: Ty jesteś zawsze psychicznie i fizycznie przed czasem. Ja wyprzedzam czas, ale żyję w czasie teraźniejszym, wiem, kiedy zasypiam i się budzę, wiem, co będę robiła danego dnia. Bardzo wierzę w przeznaczenie, że się przed nim nie ucieknie. Planuję wystawę u Katarzyny Napiórkowskiej i w Nowym Jorku w Fundacji Kościuszkowskiej. Wydaję też dwie książki: jedną napisaną wspólnie z profesorem seksuologii Zbigniewem Izdebskim, Seks. Teoria i praktyka. Książka wzięła się z tego, że czytałam jego badania na temat seksualności Polaków i stwierdziłam, że coś się nie zgadza. Spędziłam minimum trzy tysiące godzin, rozmawiając z ludźmi, kiedy robiłam portrety, i mówią co innego, niż w badaniach. Postanowiliśmy spisać nasza rozmowę. Druga to powieść Singielka i Otello. Myślę, że to nawet będą dwa tomy.

Lubi pani pisać?

Uwielbiam. To mało powiedziane. Myślę, że łatwiej piszę, niż oddycham. Ale oprócz pisania i wystaw nawiązałam też ostatnio współpracę z Milanówkiem, projektuję dla nich chusty, apaszki, gawroszki. Będąc w Paryżu, oglądałam apaszki różnych projektantów i stwierdziłam, że mogę zrobić ciekawsze, bardziej kolorowe. Apaszki głównie projektują faceci, a oni nie wiedzą, że najważniejsze są ich końce, bo je właśnie widać. Desa Unicum będzie też robiła ikonografie moich pasteli – pejzaży. Pojawią się notesy, kubeczki, gadżety z reprodukcjami moich znaków zodiaku. A na pewno jeszcze coś miłego się uda wymyślić. |