Zawsze uwielbiałem i ceniłem artystów odważnych, niezależnych, niezamykających się w ramach wyznaczonych przez odniesiony sukces komercyjny i uwielbienie fanów; artystów poszukujących i stawiających sobie wyzwania. Idealnym przykładem jest utalentowana Irlandka Imelda May, która w kwietniu wydała swój piąty album Life Love Flesh Blood. To absolutnie przełomowa dla niej płyta, którą otworzyła zupełnie nowy rozdział w swojej karierze.

 

Tekst: Maciej Ulewicz

 

Kiedy pod koniec ubiegłej dekady odwiedzałem przyjaciółkę w Bristolu, zauważyłem wśród jej płyt stylizowaną na późne lata 50. okładkę ze zdjęciem pięknej dziewczyny i tytułem Love Tattoo. Oczywiście włączyłem ją zaintrygowany, i doznałem kolejnej w swoim życiu muzycznej iluminacji. Zakochałem się natychmiast w Imeldzie May, święcącej już od kilku lat w Wielkiej Brytanii i Irlandii triumfy, która jest niekwestionowaną gwiazdą współczesnego rockabilly. Ta bezpretensjonalna i radosna mieszanina rock and rolla, punkrocka, bluesa, boogie, bluegrasu i country w muzycznym świecie zdominowanym przez elektroniczny, przeładowany produkcyjnie dość jałowy popowy mainstream, była jak ożywczy haust świeżego powietrza. Do tego dodajmy piękny, czysty głos wokalistki, jej niewątpliwą urodę i urok, zabawne teledyski, vintage’ową stylizację, żywiołowe koncerty oraz znakomite płyty, oprócz wymienionej z roku 2008, kolejne, kontynuujące sprawdzoną metodę, czyli Mayhem z 2010 roku i Tribal z 2014 – i mamy jakże oczywiste wytłumaczenie bezdyskusyjnej popularności i sukcesów Imeldy May i jej kolegów. Ale przyszedł kwiecień 2017 roku i nic już nie było takie samo. May zmęczyła się konwencją rockabilly i postanowiła, idąc za głosem serca, nagrać płytę kompletnie odstającą od dotychczasowych dokonań. I to się udało. Life Love Flesh Blood jest całkowicie inna, choć gatunkowo obraca się w obecnych przecież na poprzednich albumach elementach bluesa, rocka, białego soulu i jazzu, tylko w innych zupełnie proporcjach i brzmieniu. Jak mówi sama artystka, to jej najbardziej osobista i romantyczna muzyczna wypowiedź. Life Love Flesh Blood to uderzająco szczera opowieść o miłości, śmierci, radościach, rozstaniach, złamanych sercach i nowym życiu po stracie. Do pracy nad tym albumem May zatrudniła prawdziwych gigantów. Za produkcję odpowiedzialny jest legendarny T Bone Burnett, a wśród muzyków towarzyszących pojawiają się min. takie sławy jak Jeff Beck czy Marc Ribot na gitarach, wieloletni przyjaciel i współtwórca jej sukcesu pianista Jools Holland oraz basista Zach Dawes z The Last Shadow Puppets. Wystarczy posłuchać pierwszego singla promującego album, czyli pięknej akustycznej ballady Call Me czy imponującego aranżacją i żarliwością interpretacji utworu Black Tears, aby dać się porwać tej płycie Imeldy, która z księżniczki rockabilly wyrosła na dojrzałą i w pełni świadomą własnej drogi i pragnień artystkę, nie tracąc nic ze swojego naturalnego uroku, a wręcz odwrotnie. Po parokrotnym przesłuchaniu płyta mnie bezapelacyjnie i poszedłem za nową Imeldą, wierząc jej, że zawiedzie mnie w dobre strony, w których – z racji innych muzycznych preferencji – nie bywałem dotąd za często. I to jest także jej wielkie zwycięstwo, rzucić sobie i fanom wyzwanie i przekonać sceptyków. Viva, Imelda! |