Oprócz słuchania klasycznego i współczesnego jazzu, aktualnych hiphopowo-soulowych i elektronicznych trendów czy poszukującej awangardy, zawsze w moim sercu było miejsce na dobry szlachetny pop czy, tak zwany, biały soul. I mimo że, nigdy nie byłem jakimś szalonym fanem bohaterki dzisiejszego felietonu, to gdy słyszałem jej piosenki w radiu, podgłaśniałem. Serce stawało się lżejsze, a na prywatkach z lat 90., mimo że, ostre gitary miałem w duszy, gdy zagrano All Around the World od razu wyrywałem się na parkiet. Tak, to ona, piękna kobieta, wokalistka i aktorka. O pełnym głosie, uroku osobistym i talencie do pisania eleganckich, popowych piosenek. Zawsze ciążących w stronę soulu i R&B. Ladies and Gentlemen: Mrs. Lisa Stansfield. Któż z nas nie pamięta jej charakterystycznego pieprzyka na policzku? Uroczego loczka na czole, wielkich oczu. Kto nie tańczył do jej wielkich przebojów: The Real Thing, Change, People Hold On czy Time to Make You Mine?
W czasach, kiedy zaczynała z zespołem Blue Zone, brytyjski świat muzyczny zdominowany był przez nową falę i alternatywny rock spod znaku np. The Smiths. Jednak dziewczyna z Manchesteru, która odwrotnie niż wszyscy, chciała śpiewać soulowe piosenki w klimatach Motown, nie zniechęciła się i zrobiła karierę. W dyskografii ma osiem studyjnych albumów, z czego najsłynniejszy debiutancki Affection z 1989 roku, sprzedał się w pięciu milionach egzemplarzy i zrobił z niej gwiazdę. A kolejne, The Real Love, So Natural czy Lisa Stansfield, tylko ugruntowały jej pozycję na światowym muzycznym rynku. Po wydaniu w 2004 r. płyty The Moment, wyprodukowanej przez słynnego producenta Trevora Horna, poświęciła się karierze aktorskiej i do muzyki powróciła dopiero dekadę później. Nagrała świetną płytę Seven. Zachęcony singlową balladą Billionaire oraz wiedziony nostalgią za wspomnianymi prywatkami sprzed lat, z ciekawością zanurzyłem się w najnowszy album Lisy Stansfield zatytułowany Deeper. To nie jest rewolucyjny materiał, nie zmieni oblicza współczesnej muzyki rozrywkowej, ale słucha się go z przyjemnością. Wokalistka zabiera nas w sentymentalną podróż do lat 90., kiedy święciła triumfy. Album napisany wspólnie z wieloletnim partnerem życiowym i muzycznym, Ianem Devaneyem, to kalejdoskop eleganckiego popu, białego soulu, dyskotekowych rytmów z house’owymi naleciałościami, a także charakterystycznych partii smyczkowych (Never Ever, Desire). Także wolniejszych, wciągających funkowych groove`ów (Love of My Life) i pięknych romantycznych ballad (Hole in my Heart czy Billionaire). Trochę tu Quincy`ego Jonesa, trochę Prince’a i Barry`ego Manilowa i latynoskich dźwięków. Album eklektyczny, piosenki pozytywnie zaskakują i ewoluują aranżacyjnie. Lisa Stansfield jest w znakomitej formie wokalnej. Prywatki wróciły. |