Ślązaczka, wyjechała do Los Angeles jako osiemnastolatka. Dzisiaj Magdalena Zyzak reżyseruje bezpruderyjne filmy, w których gra nie tylko Rosanna Arquette. Zdobywa nagrody, jest kapitalną Polką i właśnie zabiera się do okiełznania życia Hillary Clinton.

 

Tekst: Dagmara Wirpszo

 

Hollywood to rzeczywiście wesoła kraina?
Dla niektórych to mityczne miejsce, gdzie gwiazdy starego kina piją Martini z lodem wśród drzewek pomarańczowych, Cecile DeMille przechadza się ze szpicrutą po planie filmowym, a Dorothy Parker ostrzy język. Ten starodawny glamour (zawsze męczy mnie fakt, że po polsku nie ma odpowiednika słowa glamour, oprócz mało opisowego słowa „splendor”) już nie istnieje. Czasami zobaczysz zabytkowe auto wyłaniające się z jakiegoś kanionu, wiozące starszą gwiazdę, której nazwiska nikt nie pamięta, relikt innej epoki. Dzisiaj Hollywood, chociaż dużo bogatsze, sprzyja gustom publiki. Camille Paglia, słynna feministka, ma teorię, że dzisiejsze Hollywood jest powrotem do pogaństwa. Ludzie, zwykli śmiertelnicy, patrzą na celebrytów jak na bogów z Olimpu. Tak jak bogowie, gwiazdy są omylne, popełniają błędy, mają romanse. Każdy ich krok jest monitorowany przez prasę. Jest to rodzaj niekończącego się spektaklu. Nawet czerwony dywan wygląda dużo lepiej w obiektywie kamery. W rzeczywistości jest rozłożony na ulicy obok barierek, kubłów na śmieci i supermarketów.

Dość pesymistyczna wizja. Naprawdę jest tak mrocznie?
Nie, jeśli pomyślimy o Hollywood jako o maszynce do robienia pieniędzy. Teraz rządzą jedynie superprodukcje, a ja chcę robić niezależne, ambitne kino. Do Los Angeles, do szkoły filmowej University of Southern California, pojechałam dzięki rodzicom, którzy od zawsze zachęcali mnie do wyjazdu z Polski.

Czego się tam nauczyłaś?
Studiowałam produkcję filmową i literaturę. Przede wszystkim doszłam do wniosku, że wielu rad nie warto słuchać. W szkole mówiono nam np., żeby nie używać teleobiektywów zmiennoogniskowych, tzw. zoomów, a ja je uwielbiam. Pełno ich w świetnych filmach, np. w Absolwencie Mike’a Nicholsa czy w filmach Antonioniego. Na mojej uczelni wykładali niezwykli filmowcy, np. operator Dziecka Rosmary Polańskiego, William A. Fraker. Wiele osób ze studiów robi dzisiaj filmy. Mój debiut, Redland, nakręciłam właśnie z chłopakiem, którego poznałam w szkole. Wspólnie napisaliśmy scenariusz, ja zajęłam się produkcją, on reżyserował. Fundusze zebraliśmy niezależnie, dostaliśmy trochę grantów.

Miasto Aniołów jednak kusi.
Ten świat jest atrakcyjny, jeśli jesteś młodym, sławnym i bogatym aktorem lub aktorką. Wtedy to swojego rodzaju Arkadia, aż do pierwszej zmarszczki oczywiście. Hollywood jest jednak dla większości okrutne. Za dużo jest chętnych na wycieczkę tą limuzyną, za mało jest w niej miejsc. To multimiliardowy przemysł, który ma wymagania. Kiedy ludzie lub ich wizerunek, a nie np. parówki, są produktem, który się sprzedaje, wszystko się komplikuje (absolutnie nie umniejszam sprzedawców parówek). Większość aktorów nigdy nie doświadczy sławy. Ich życie to praca w barze, wyczekiwanie na casting, dieta i finansowa ruina. Na drugim krańcu są celebryci, którzy albo doszli do sławy sami, albo, dużo częściej, wywodzą się z filmowych rodzin. Aktorzy to taka współczesna arystokracja i tak jak to bywało w przeszłości, często jest znudzona i chce dobrych ról. Dzięki niej mogę więc, robić ambitne kino. Interesuje mnie specyfika tego środowiska i jego hierarchie. Patrzę na to bardziej z antropologicznego punktu widzenia.

No i co zobaczyłaś?
Czy widziałaś film dokumentalny o nowo narodzonych żółwiach na wyspie Galapagos? Wykluwają się z jaj na plaży i muszą ją od razu przejść, żeby dotrzeć do morza. Większość nigdy nie dochodzi. Jest zadziobana na śmierć przez mewy. Myślę, że przemysł filmowy w Stanach jest taką właśnie plażą. Są tacy, którzy szukają wyrobionego widza i oczywiście tacy, którzy są nastawieni na czystą komercję, i ci na ogół, kończą z marnym filmem, który nie podoba się nikomu. W Europie jest prościej zaistnieć, za oceanem panuje wolny rynek, który często przekreśla szanse młodych twórców. Jeśli ktoś chce robić filmy, powinien spróbować zrobić niskobudżetowy niezależny film. Nie jest to wcale takie trudne, bo bardzo pomocna jest teraz cyfrowa technologia. Warto jest z takim debiutem jeździć na wszelkie festiwale filmowe, bo one są nastawione na wyszukiwanie nowych, utalentowanych twórców.

Twoje filmy Redland i Maya Dardel już zdobyły nagrody na wielu z nich. Warto zabiegać o sławę?
Dla mnie sukces oznacza podziw ludzi, których szanuję, reżyserów, pisarzy, krytyków. Możliwość tworzenia tego, co się chce i dotarcia do widza.

A jeśli marzę o zostaniu aktorką?
Wtedy naprawdę polecam skończyć szkołę aktorską. W Ameryce od razu po szkole średniej, wszyscy biegną na castingi. Myślę, że brak rzemiosła aktorskiego powoduje, że coraz więcej aktorów angażowanych w Hollywood pochodzi albo z Anglii, albo z Australii. Jeśli jest taka szansa, warto zaprzyjaźniać się z utalentowanymi młodymi reżyserami. Antonioni miał przecież Monikę Vitti, Bergman – Liv Ullmann i Erlanda Josephsona. Trzeba szukać jak najszybciej. Takie artystyczne związki często rodzą się na studiach.

Wyjechałaś ze Śląska jako osiemnastolatka, nie żałujesz?
Absolutnie nie. Dzięki temu poznałam mnóstwo niezwykłych ludzi, nauczyłam się angielskiego, a to dało mi przepustkę do świata. Polecam.

Twoją przepustką stał się nie tylko film, ale też powieść The Ballad of Barnabas Pierkiel, która wzbudziła zamęt wśród krytyków.
Książkę napisałam po debiucie scenopisarskim w filmie Redland. Opowiada o świniopasie w fikcyjnym kraju Europy Wschodniej i jego humorystycznych perypetiach. Mój wujek jest rodzinną legendą, bo żyje w sposób niekonwencjonalny na wsi w górach. Podobno raz przyszedł do domu pijany i głodny. Znalazł zupę na palniku i ją zjadł. Na drugi dzień żona pyta, czy zrobił coś ze szmatą, którą wygotowywała. Wujek mówi, że owszem i że mu smakowała. Rożne historie o nim krążą: że pozabijał okna deskami, bo mu świeże powietrze przeszkadzało, że odzywa się tylko do swojego konia. Pomyślałam, co by było, gdyby całe miasteczko było zaludnione osobami takimi jak wujek. To wszystko wpisałam w kontekst nadchodzącej drugiej wojny światowej. Było to ćwiczenie z absurdu. Polecam moją książkę ludziom o mocnych żołądkach.
A tym, którzy nie są pruderyjni, swój film Maya Dardel? Jest opowieścią o chcącej popełnić samobójstwo poetce i zaczyna się fascynującą seksualną sceną. Kobiety powinny szaleć.
Seksualność Mai nie miała na celu prowokować. To po prostu jeden z faktów jej życia. Nie zależy jej, aby być obiektem pożądania, bo to ona kontroluje erotyczną grę. Jest stroną dominującą. Dzisiejsze kino jest opanowane voyeuryzmem. Film jest w dużym stopniu o tym, czego się nie widzi na pierwszy rzut oka.

Poproszę o więcej fajerwerków.
Kręciliśmy film na odludziu, w górach Santa Cruz. Trzeba tam jechać podziurawioną wiejską drogą. Sosny, chruściny, winnice, posesje zapchane typowo kalifornijskimi gratami. Ponieważ nie było hoteli, członkowie ekipy pomieszkiwali w okolicznych domach. Część musiała mieszkać w kamperach. Stworzyliśmy takie małe obozowisko wokół szopy na narzędzia, która robiła za stołówkę. Któregoś rana niedomyci członkowie ekipy siedzą na rozwalającym się ganku. Koło nich dwadzieścia lokalnych psów dobiera się do toreb na śmieci. Brązowa woda wylewa się z kampera. W tym momencie wchodzi Lena Olin, która gra tytułową rolę Mai Dardel (zaznaczam, że Lena nigdy nie brała udziału w produkcji niezależnej i jest przyzwyczajona do hollywoodzkich standardów). Gdy to zobaczyła, była przerażona. Chyba chciała zadzwonić do swojego agenta, ale na szczęście nie było zasięgu.

Jak się robi filmy?
Niezgoda, zimno, brak snu, pieniędzy i mało czasu. Niebezpieczne warunki, rozemocjonowani aktorzy, niesympatyczni agenci aktorów, buntownicza ekipa, kręcenie na odludziu o zmierzchu, na deszczu i wietrze, ukradziona kamera, podłoga, załamująca się nagle pod aktorami, nadzy aktorzy w sadzawce w listopadzie, galopujące osły (mówię tu dosłownie o zwierzętach), sabotaż ze strony nieuczciwego specjalisty od efektów. Przyjemność trzeba rozłożyć.

Jak przekonałaś Rosannę Arquette do zagrania zdziwaczałej hipiski?
Myślę, że doceniła nasz scenariusz. Aktorzy lubią te, w których zgłębia się stany psychiczne postaci i jest dużo dialogów. Nasz film jest o pisarzach, więc usta im się nie zamykają.

Niektórzy uznali twój film za manifest feministyczny. Mężczyźni niedługo będą gatunkiem wymarłym?
Mam wrażenie, że „gatunkiem wymierającym” są feministki. Na zachodzie demonizuje się mężczyzn. Męskość jest uznawana za coś toksycznego. Seksizm (który według popularnych opinii zawsze męskości towarzyszy) jest uznawany za grzech pierwotny. Jeżeli każdy facet uznawany jest za seksistę, stawia go to w sytuacji bez wyjścia. Każdy jego czyn jest poddawany ocenie. Takie podejście radykalizuje mężczyzn, którzy w odpowiedzi wybierają przemoc. Natomiast wszystkim kobietom mówi się, że są potencjalnymi ofiarami, które potrzebują specjalnej obrony.

Powrót do przeszłości?
Jeśli nie do epoki wiktoriańskiej, to do purytanizmu lat pięćdziesiątych. Absolutnie nie zgadzam się z takim podejściem. Jest to postawa ubliżająca wszystkim kobietom, a w szczególności prawdziwym ofiarom. Ja i moja bohaterka Maya, wyznajemy feminizm, podkreślający siłę i dojrzałość kobiet, reprezentowany przez takie myślicielki jak Susan Sontag czy Camille Paglia.

A twoi mężczyźni?
Doświadczeń jest tyle, ilu mężczyzn stanęło na mojej drodze. Jest typ polskiego mężczyzny, który działa mi na nerwy. Wyniosły, pouczający i protekcjonalny, zamknięty w swojej wąskiej ideologii. Nazywam ten typ „jezuickim”. Radzę omijać. Ale generalnie mam szczęście, staram się otaczać ludźmi na poziomie. Takim człowiekiem jest na pewno mój partner Zachary Cotler, z którym wyreżyserowaliśmy Mayę Dardel. Mam nadzieję, że faceci trochę jeszcze pożyją, choćby po to, żeby podtrzymać ludzki gatunek.

Afera Harveya Weinsteina nie zachęca…
Mam nadzieję, że dzięki niej drapieżnictwo seksualne się zmniejszy. Martwi mnie jednak, że historie molestowania, pod przykrywką sprawiedliwości społecznej, stały się swojego rodzaju rozrywką dla tłumów. Media korzystają, ponieważ ludzie kochają sensacje. Poza tym prasa, a nie sądownictwo, stała się teraz autorytetem, orzekającym o czyjejś winie. Jest to alarmujący precedens, niebezpieczny dla demokracji i społeczeństwa.

Niebezpieczna jest też samotność, cierpi na nią coraz więcej ludzi, tak jak twoja bohaterka.
Zdaję sobie z tego sprawę. Wpływ mają na pewno genetyka i osobiste doświadczenia. Sytuacja jest paradoksalna: im bardziej jesteśmy, pozornie, powiązani (globalizm, Internet), tym mniej istnieje prawdziwych więzi pomiędzy nami. Nie wiem jak zapobiegać samotności, mam natomiast dużo pomysłów jak alienować innych. Wykorzystuję je w scenariuszach. Z drugiej strony, według Hannah Arendt, umiejętność zatrzymania się i myślenia w samotności jest kluczowa dla rozwoju indywidualności.

Co fascynuje indywidualistkę?
Mój następny film ma tytuł When I’m a Moth. Jest wariacją na temat młodej Hillary Rodham (Clinton). Opowiada o tożsamości politycznej i braku wolnej woli. Kończę również komedię polityczną The Wall of Mexico. To historia meksykańskiej bogatej rodziny, która buduje mur, aby chronić dostęp do swojego rancza i wody, nagminnie kradzionej przez okolicznych Amerykanów i amerykańskie instytucje.

Brzmi zacnie, ale my chcemy oglądać twoje filmy w Polsce.
Film Maya Dardel na razie pojawił się w kinach w Stanach Zjednoczonych. Polska dystrybucja jest następną, pracuję nad tym.

Dlaczego powinniśmy go zobaczyć?
Jest doskonałą ucieczką od jezuickiego męża. |