Odszedł wielki mistrz kinematografii. Twórca wybitny, o niezwykłej wrażli-wości. Najbardziej rozpoznawalny na świecie polski reżyser. Szczególnie pokochali go Japończycy, którzy natychmiast wprowadzali do dystrybucji jego kolejny film. Pełen energii i zapału do pracy. Po wrześniowej premierze jego ostatniego filmu Powidoki na Festiwalu Filmowym w Gdyni już planował następny obraz. Zmarł 9 października. Miał 90 lat.

 

O Andrzeju Wajdzie Maciej Karpiński,
scenarzysta, dramaturg, asystent Andrzeja Wajdy 

 

Moja współpraca z Andrzejem Wajdą zaczęła się dokładnie 40 lat temu. Byłem wtedy młody i nie bardzo wiedziałem, co zrobić ze swoim życiem. Mimochodem zapytałem go, czy nie potrzebuje asystenta. Ku mojemu zdziwieniu, bez zastanowienia, odpowiedział pozytywnie. Nasza współpraca zaczęła się od Sprawy Dantona w Teatrze Powszechnym. Potem wielo-krotnie byłem asystentem przy wielu spektaklach teatralnych, m.in. przy Nastazji Filipo-wnej, który to spektakl obiegł cały świat, w tym Japonię. Warto nadmienić, że Wajda był i jest niewiarygodnie popularny w Japonii. Dlaczego? Nie wiem. Jest tam absolutnym bożysz-czem. Wszystkie jego filmy trafiały natychmiast do japońskiej dystrybucji. Otrzymał od cesarza Japonii najbardziej liczące się ordery przeznaczone dla koronowanych głów, najwyższe trofeum artystyczne – Nagrodę Kioto. Bardzo spodobała się Japończykom nasza adaptacja Idioty Dostojewskiego, czyli właśnie Nastazja. Zaprosili Teatr Stary do Tokio, a potem wystawili też spektakl z japońskimi aktorami. W dodatku rolę Myszkina zagrał japoński aktor, który przez całe życie grał role kobiece. To była sensacja, bo po raz pierwszy wystąpił jako mężczyzna. Pan Andrzej umieścił tam w dodatku scenę przeobrażania mężczyzny w kobietę. W „naszym tandemie”, jak sam mawiał o naszej dwójce Wajda, ja byłem tym, który „trzymał pióro”, czyli spisywałem jego pomysły. Wajda nie zawsze akceptował scenariusz. Tak było przy filmie Zemsta. Mój scenariusz wydał mu się zbyt frywolny. A przecież Fredro przemycał w swoich dziełach dużo treści erotycznych i postano-wiłem je wydobyć. Wszyscy namawiali go, żeby zostawić umieszczone przeze mnie sceny. Wajda każdemu odpowiadał stanowczo: „Nawet o tym nie myśl”. Do erotyki w filmie pan Andrzej miał bardzo sceptyczny stosunek. Wajda nie przy-wiązywał się do tekstu. Kiedyś opowiadał aktorom ze szczegółami jakąś scenę, słuchali uważnie, ale ze zdziwieniem. W końcu ktoś powiedział: „Ale takiej sceny w ogóle w scenariuszu nie ma”. „Nie ma? To powinna być!” – odpowiedział. Wajda nie czytał słów, myślał obrazami, scenariusz traktował luźno, był dla niego inspiracją. Robił wszystko po swojemu, zmieniał, improwizował.

Ziemia obiecana, największe arcydzieło, powstała właściwie bez scenariusza. Za scenariusz służyła bardzo gruba powieść, z której pan Andrzej wyrywał kartki i to wystarczało. To była metoda, której bym nie polecił żadnemu reżyserowi. Należy dyskutować nad scenariuszem, a potem się go trzymać. Wielu próbowało naśladować w tym Wajdę, zawsze kończyło się to klęską. Wajda był artystą, któremu dzięki talentowi to się udawało. Wielokrotnie wspólnie wyjeżdżaliśmy. Ciekawy był wyjazd do Nowego Jorku, gdzie Andrzej Wajda reżyserował sztukę autorstwa znanego reżysera amerykańskiego Terrence’a Malika. Niestety, realizacja nie doszła do skutku, bo Malik okazał się trudnym, małostkowym człowiekiem, nie dogadali się. Ale przy okazji spotkałem wielu wybitnych artystów, ciekawych ludzi. Bywałem asystentem, sekretarzem, a nawet body guardem. Byliśmy też znajomymi prywatnie i bliskimi sąsiadami. Mieszka-łem w domu obok. To był człowiek niezwykle uprzejmy, bardzo bliski ludziom, od których nigdy się nie dystansował. Nie rozumieli tego zagraniczni przyjaciele, zdziwieni, że osoba o takiej pozycji nie unika bliższych kontaktów z obcymi. Wajda zawsze bardzo chętnie rozmawiał z tymi, którzy go zaczepiali, by wyrazić swoją admi-rację; próbowali wetknąć mu swój scenariusz, opowie-dzieć historię. Musiałem Wajdę osłaniać przed fanami, odciągać, przypominać o spotka-niach. Mimo że robiłem też własne rzeczy, nie zawsze we współpracy z Wajdą, to mogę powiedzieć, że te 40 lat mojego życia byłem z nim związany. Trudno mi się przyzwyczaić do myśli, że już go nie ma. Ciągle łapię się na tym, że zastanawiam się, co Andrzej by na to powiedział. Jest też pewna zagadkowa historia, która nigdy nie została wyjaśniona. Mieliśmy wystawić w Krakowie sztukę Mrożka Emigranci. Wszystko było przygotowane, dogadane, miały się zacząć próby, które miałem rozpocząć w zastępstwie Wajdy zajętego jeszcze zdjęciami do filmu. W przeddzień pierwszej próby przedyskutowaliśmy wszystkie szczegóły jeszcze raz. Wszystko z Wajdą ustaliłem. Pożegnaliśmy się późnym wieczorem, rano miałem polecieć do Krakowa. O świcie zadzwonił telefon. To był drugi kierownik produkcji filmu, który kręcił pan Andrzej. Miał mi przeczytać kartkę od niego. Było tam napisane: „Maćku, nigdzie nie jedź. Później wyjaśnię. Andrzej”. Nie wiedziałem, co robić. Zadzwoniłem do Krakowa, do dyrektora Teatru Starego. On bardzo mnie poprosił, żebym mimo wszystko przyjechał. Nie miałem jak skontaktować się z Wajdą i pojechałem do Krakowa, mimo zakazu. Przeprowadziłem te wstępne próby, wróciłem. Musiałem powiadomić jakoś o tym Andrzeja. Nie wiedziałem, jak zareaguje. W końcu przecież nie wypełniłem jego zalecenia. A on popatrzył na mnie i powiedział: „Maćku, dobrze zrobiłeś”. Nigdy się nie dowiedziałem, o co chodziło.

Sztuka zaś była grana z sukcesem przez następne 10 lat. Ostatni raz widzieliśmy się we wrześniu, na Festiwalu w Gdyni. „Słuchaj, muszę zrobić nowy film, nie masz jakiegoś scenariusza? Muszę coś znaleźć, muszę zacząć film, bo co będę robił? Mam siedzieć w domu i patrzeć w ścianę? Ja film muszę robić”. To były ostatnie słowa, które od niego usłyszałem. |