Najjaśniejsza z gwiazd młodej sceny muzyki klasycznej na językach całego świata. Romantyk, który nie wstydzi się przyznać do łez. Przystojniak z Żoliborza zakochany w baroku i muzyce dawnej. Ale też zwykły konkretny facet, którego pasją jest kultura hip-hopu. Oto Jakub Józef Orliński, z którym rozmawiam o łamaniu zasad w świecie opery i muzyki klasycznej.

 

Tekst: Jacek Górecki
Zdjęcia: Michael Sharkey

 

Spotykamy się w twojej ulubionej warszawskiej Prochowni na Żoliborzu, na chwilę przed otwarciem nowego sezonu Teatru Wielkiego Opery Narodowej, który inaugurujesz swoim długo wyczekiwanym koncertem w Polsce.
Historia tego koncertu zaczęła się od mojego pomysłu, który wykiełkował kilka lat temu. Postanowiłem sobie, że chcę raz do roku zagrać koncert charytatywny, który będzie czymś więcej, niż występem przed publicznością. Koncert Capella Regia Polona w Teatrze Narodowym, podczas którego będę zbierał pieniądze na fundację mojej mamy, będzie podzielony na dwie części. Pierwszą zagram z moim przyjacielem i pianistą Michałem Bielem, a drugą z orkiestrą barokową. Angażowanie się we wszelkie tego rodzaju akcje jest dla mnie niezwykle ważne. Zaszczepiła to we mnie moja mama – Bogna Czechowska-Orlińska – która prowadzi Fundację Słoneczna Akademia, pomagającą dzieciom z chorobami onkologicznymi, a także Fundacja Radiowej Dwójki, która wspiera domy dziecka oraz domy samotnej matki. Moja mama jest dla mnie herosem i chcę brać z niej przykład.

Początkowo koncert miał się odbyć w Studio Koncertowym Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego. Dlaczego ten pomysł nie został zrealizowany?
Po pierwszej rozmowie okazało się, że potencjalny sponsor chce wykupić wszystkie miejsca na widowni. Stwierdziłem, że skoro ktoś prawie rok przed moim koncertem już chce wykupić wszystkie bilety, to mogę chcieć więcej. A jeśli więcej, to już tylko scena Teatru Wielkiego. Było mi o tyle łatwiej, że przed laty byłem w Akademii Operowej w Teatrze Wielkim, poznałem tam Beatę Klatkę, która była kierowniczką programu, oraz samego dyrektora Waldemara Dąbrowskiego. Umówiłem się z nim na rozmowę i opowiedziałem o swoim pomyśle. Teatr udostępnia mi salę, opłaca orkiestrę i mojego pianistę, a ja zbieram pieniądze dla potrzebujących. Bardzo kręci mnie to, że mogę uczestniczyć także w samej organizacji wydarzenia. Nie należę do artystów typu diva operowa, którzy przyjeżdżają na gotowe. Wiele robię sam, począwszy od produkcji teledysków, albumów i programów. Do tego uwielbiam zapraszać ludzi i wspólnie wchodzić w proces kreacji. Proces jest dla mniej najważniejszy.

To pomaganie potrzebującym pomogło ci przejść niełatwą drogę, która doprowadziła do punktu, w którym jesteś teraz. Ktoś zainwestował w ciebie, ty przynosisz mu w podzięce sukcesy i tytuły: od zwycięstwa w Grand Finals Metropolitan Opera National Council Auditions w 2016 roku do ostatniego prestiżowego tytułu Gramophone Classical Music Award dla najlepszego młodego artysty po Paszport Polityki w kategorii muzyka poważna.
Miałem dużo różnych etapów w życiu, szczególnie na początku. I były to zazwyczaj doliny, a nie góry. Jednak zawsze pojawiał się ktoś, kto chciał mi pomóc. Po liceum plastycznym, w którym nie końca dobrze mi szło, postanowiłem, że będę zdawał na wokal, na studia muzyczne. Ale żeby była jasność – moja wiedza w tym temacie była minimalna, mniejsza niż podstawowa. Oczywiście wybór nie był zupełnie przypadkowy. Drogę muzyczną zaczynałem w bardzo młodym wieku, należąc do Chóru Chłopięco-Męskiego Gregorianum, kierowanego przez Berenikę Jozajtis. Niestety po egzaminach na Uniwersytet Muzyczny okazało się, że jestem na 13 miejscu, a tylko 12 pierwszych osób miało gwarancję bezpłatnych studiów. Nie było mnie na nie stać, ale nagle zjawił się anonimowy sponsor, który mi je opłacił. Nie wiem, kto to był, mogę się ewentualnie domyślać, w każdym razie – bardzo mu dziękuję.

To doprowadziło cię do następnej uczelni, prestiżowej nowojorskiej szkoły muzycznej Juilliard School, gdzie co roku próbuje dostać się ponad dwa tysiące młodych ludzi, a przyjmowana jest zaledwie setka z nich. To tam właśnie znajdują się rękopisy Mozarta, Bacha, Chopina, Schumanna, Liszta czy Beethovena.
Droga do Juilliard nie była taka prosta i oczywista, bo na początku zdawałem do Curtis Institute of Music w Filadelfii. Mój mentor i nauczyciel – Eytan Pessen – właśnie tę szkołę polecił mi na samym początku i dopiero jak się tam nie dostałem, to stwierdziliśmy, że może warto spróbować także do Juilliard. W 2015 roku dostałem się tam, ale znowu nie było mnie stać. To prestiżowa szkoła, która kosztuje 40 tysięcy rocznie, a ja za koncert dostawałem czasem (cudem!) czterysta złotych i jedyne co mogłem zrobić, to znowu poprosić o pomoc. Dostałem stypendia i granty na naukę. To jest temat, którego nie ma co się wstydzić. Zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie w stanie pomóc, dlatego mówię o tym wprost. Jestem dzisiaj bardzo wysoko, osiągnąłem wszystko, co sobie wymarzyłem. Nie mam jakichś specjalnych marzeń. Teraz chciałbym, żeby role się odwróciły – chcę być wsparciem dla innych i swoim nazwiskiem zmienić chociaż jednej osobie życie albo przynajmniej sprawić, żeby przez chwilę zagościł na jej twarzy uśmiech. Jak widzisz, ja uwielbiam się uśmiechać! (śmiech)

Jak oceniasz kondycję dzisiejszej opery? Czy opera potrzebuje przewietrzenia?
Jest cała masa ludzi, która podchodzi do opery konserwatywnie. Uważają, że zmienianie zasad i reguł jest niemal zbrodnią. Nie rozumiem tego. Mnie nie interesuje opera, która sprowadza się do snobizmu, fraków i oglądania tej samej inscenizacji od stu lat w niezmienionej formie. Wielokrotnie miałem taki problem z realizacjami w Metropolitan Opera. Bardzo szanuję to miejsce, jest rewelacyjne, ale wiele tych zachowawczych oper nie trafiało do mnie. Jestem za tym, żeby czerpać z tego, co tu i teraz.

Całkiem niedawno słuchałem w radio rozmowy z pewną divą operową, która mocno protestowała przeciwko unowocześnianiu opery. Twierdziła, że wymazywanie epok i przenoszenie starożytności czy baroku do czasów współczesnych jest niedobre. Czy twoim zdaniem wówczas zatraca się edukacyjna rola opery, która powinna pokazywać historię, kulturę poprzez kostiumy, scenografię, rekwizyty?
Nie zgadzam się z tą panią. Uważam, że wiedza jest kluczem i potęgą. Dla mnie, jako wykonawcy, edukacja to podstawa. Ale trzeba też wyjść poza oczywiste miejsce komfortu i zaproponować odbiorcom coś, co nie jest powiedziane wprost, coś, co pobudzi ich wyobraźnię, sprowokuje ich do myślenia. Od początku swojej drogi mierzę się z epoką baroku, ale wiesz, że nigdy nie wykonywałem partii w kostiumie i tak całkowicie tradycyjnie. Zawsze to jest próba odczytania klasycznego dzieła na nowo. Uważam, że opera, tak jak i każda inna dziedzina sztuki, powinna ewoluować. Stanie w miejscu nie rozwija ani wykonawców, ani publiczności. Nie muszę trzymać się reguł w Halce, żeby opowiedzieć o polskiej tradycji czy góralszczyźnie. Ważne jest zaufanie widzowi, potraktowanie go poważnie – jak partnera, a nawet współtwórcę wieczoru.

Taki rewolucyjny dla wielu pomysł miałeś zrealizować w marcu, ale plany pokrzyżowała pandemia i zamknięcie instytucji kultury.
Przygotowywałem we Francji inscenizację Serse G.F. Händla, której akcja została przeniesiona do skateparku, a ja swoje partie wykonywałem na deskorolce. Dla mnie, chłopaka, który dorastał, jeżdżąc po Żoliborzu na desce, pracował z marką odzieżową Turbokolor i obracał się w tej kulturze, to jest super prezent. Czułem się tam jak ryba w wodzie. Ale nagle pandemia i, na trochę więcej niż tydzień przed premierą, wszystko zostało odwołane.

Może robisz to nieświadomie, ale zdarza ci się włożyć kij w mrowisko. Tak było podczas twojego słynnego występu w radio France Musique, kiedy wykonałeś arie Vivaldiego w sneakersach! Istne salto mortale!
To miała być zwykła wizyta w radio, jedna z wielu, która z czasem stała się przedmiotem ogólnoświatowej dyskusji (śmiech). Zostałem zaproszony przez Festival d’Aix-en-Provence, żeby wskoczyć na zastępstwo na zakończenie programu radiowego, który nagrywali na patio w Aix. Wybrałem sobie tego dnia arie Antonio Vivaldiego. Zapytałem, czy obowiązuje jakiś specjalny dress code, a oni popatrzyli na mnie ze zdziwieniem i powiedzieli: Przecież to radio. Nie przewidzieli, że potraktuję to całkowicie na luzie. Założyłem pierwszą lepszą koszulę w kratę, nieco wymiętą, do tego wakacyjne spodenki sięgające nad kolana. Mój partner, pianista Alphonse Cemin, zamiast eleganckich butów założył do szortów japonki. Występ został nagrany i puszczony do sieci, bijąc rekordy oglądalności na YouTubie, zobaczyło go już ponad pięć i pół miliona osób. Co dla śpiewaka operowego przed trzydziestką jest dużym osiągnięciem (śmiech).

Wtedy też dopadała cię pierwsza fala krytyki.
Nie była to pierwsza fala, ale zdecydowanie największa (śmiech). Nie przejmuję się tym, że ktoś pod tym wideo napisze, że to profanacja albo że da mi popalić za bezczeszczenie Vivaldiego. Nauczyłem się nie czytać komentarzy, ani dobrych, ani złych. Moi przyjaciele często dla żartu wycinają te bardzo skrajne komentarze i mi przesyłają – ktoś wyznaje mi miłość albo pisze, że mnie nie znosi. Traktuję to wszystko z przymrużeniem oka. Interesuje mnie zdanie innych, ale tylko wtedy, kiedy mam przed sobą rozmówcę, który wie, o czym mówi.

Jak podchodzisz do współpracy w świecie opery czy muzyki klasycznej – czy partnerstwo jest możliwe? Czy jednak mają znaczenie różnice pokoleniowe i doświadczenie?
Zdarzało mi się współpracować z dyrygentami, którzy byli ode mnie dwukrotnie starsi, ale mówili rzeczy dla mnie absurdalne. Myślę, że bardzo ważna jest znajomość reguł. To podstawa. Wtedy jednak nie mogłem im zwracać uwagi, byłem na zupełnie innym poziomie. Dzisiaj mam tę odwagę, ale też długo i dużo na to pracowałem, żeby traktowano mnie jak partnera w kreowaniu dzieła sztuki. Dla mnie najważniejsza w pracy jest argumentacja, nawet jeśli jest pomysł, który początkowo do mnie nie trafia. Jeśli twórca wie, dlaczego chce użyć takich, a nie innych środków, to jestem w stanie mu zaufać. To porozumienie jest w każdej pracy bardzo ważne. Tak było, kiedy pojechałem do Zurychu, żeby przeprowadzić warsztaty dla Opera Studio. Mówiłem między innymi o tym, jak rozmawiać z dyrygentami, scenografami czy pozostałymi realizatorami. Tego nauczyło mnie też doświadczenie na polu tanecznym – uprawianie breakingu czyli tańca kultury hip-hopu. Wszyscy jesteśmy równi, każdy ma wpływ na dzieło. Nie jestem zwolennikiem czasów, kiedy humorzaste gwiazdy operowe uważały, że mogą wszystko.

Twoje pierwsze doświadczenie z operą nie należało do przyjemnych. Była to właśnie taka klasyczna inscenizacja, które dzisiaj omijasz.
Byłem nastolatkiem i trafiłem na inscenizację Elektry Richarda Straussa w Teatrze Wielkim Opery Narodowej. Przeżywałem męki. Na scenie wydziera się kobieta, ja cały czas podnoszę głowę do góry, żeby przeczytać jakiś napis. Nie rozumiałem, po co to wszystko, byłem od tego bardzo daleko, istniała jakaś ściana. Jednak żeby była jasność – mam ogromny szacunek dla ludzi, którzy tak uprawiają ten zawód i proponują operę w klasycznej, czasem może i archaicznej, formie. Chciałbym tylko, żeby było miejsce dla tych konserwatywnych i tych, którzy poszukują świeżości i nowego języka. Balans jest bardzo potrzebny, by dotrzeć też do nowego pokolenia. Tak jest chociażby w Niemczech – w przekraczaniu granic, wszelkich zasad i sztywnych ram nie mają tam skrupułów. Tamtejsza opera momentami nawet dla mnie jest piekielnie kontrowersyjna.

W Polsce mamy kilkanaście sal i orkiestr, a u naszych zachodnich sąsiadów opera jest w każdym małym miasteczku. I jest ich kilkadziesiąt, niemal wszystkie są na najwyższym poziomie. Niestety w Polsce wizyta w operze czy filharmonii wciąż kojarzy się z czymś elitarnym.
Różnica jest bardzo zauważalna. Złapałem się na tym, kiedy zorganizowałem trasę koncertową po Francji, właściwie po francuskiej prowincji. Dwanaście koncertów w dwadzieścia dni, po wioskach, w których stoi kilkanaście domów i z wielkimi trudnościami można tam dojechać. I nagle cała trasa się wyprzedaje, a do tych cudownych renesansowych kościołów przychodzą prości ludzie, którzy szukają czegoś bardziej ambitnego. W tamtej części Europy obcowanie i doświadczanie kultury czy muzyki klasycznej jest podstawą funkcjonowania i rozwoju każdego człowieka. Widać to przy okazji świąt i obchodów ważnych rocznic transmitowanych przez ogólnokrajową telewizję. Mam wrażenie, że muzyka klasyczna zajmuje tam takie samo miejsce co muzyka rozrywkowa.

A jaki jest poziom znajomości opery i muzyki klasycznej wśród twoich rówieśników? Spodziewam się, że kiedy przyjeżdżasz do Polski i zatrzymujesz się na rodzinnym Żoliborzu, to łatwiej ci z kumplami pogadać o twojej drugiej pasji – o wspomnianym breakingu.
Nie jest aż tak tragicznie! (śmiech) Chłopaki z ekipy zawsze pytają mnie, co jest teraz w planach, jakie następne projekty i co słychać w tych miejscach, które odwiedzam. Każdy z nas jednak ma jakieś inne zajęcie niż breaking, więc często się wymieniamy poglądami na różne tematy. Przyznaję jednak, że mam wrażenie, że ludzie nie mają takiego parcia na poznawanie sztuki głębiej – zainteresowanie się wystawami, sztukami teatralnymi, wydarzeniami w muzyce klasycznej. Na wyjście poza powierzchowną wiedzę. To jest błąd naszej edukacji, gdzie kultura zawsze jest spychana do poziomu czegoś niszowego. Obserwujemy to w szkołach i w telewizji, więc jak wymagać od rówieśników znajomości pieśni barokowych? Mam w sobie taką misję, żeby wychodzić do ludzi i przełamywać tę budowaną od lat ścianę niedostępności. Ja jestem dla nich, a moim narzędziem czasem są japonki czy deskorolka – tym sposobem chcę zapraszać ludzi do tego cudownego świata i z nim oswajać.

Zastanawiam się, ile było kalkulacji w tym, że w swoim pierwszym albumie Anima Sacra sięgnąłeś po premierowe nagrania ośmiu arii barokowych, głównie ze szkoły neapolitańskiej, których nikt nie śpiewał od ponad trzystu lat? Wypełniłeś sobą miejsce, które od lat było puste.
To nie była kalkulacja, staram się nigdy tego nie robić. Dokonuję wyborów bardzo uczciwie, muszę być przekonany do wszystkiego, co robię. Jeśli czegoś nie czuję, nie potrafię znaleźć argumentów, żeby to zrobić – nie wchodzę w to. Moim zdaniem muzyka barokowa ma bardzo emocjonalne łącze, bardzo czyste, które mnie porusza. Kiedy po raz pierwszy posłuchałem Lamentu Dydony Henry’ego Purcella albo muzyki sakralnej, takiej jak Stabat Mater Vivaldiego, to straciłem grunt pod nogami i poddałem się temu totalnie. Dokładnie wiedziałem, co chcę nagrać, w którą stronę chcę iść i co chcę pokazać. Warto zaznaczyć, że mój pierwszy album Anima Sacra jest zbudowany z muzyki sakralnej, ale to nie oznacza, że jest to album religijny. Często mecenasem sztuki był kościół, a kompozytorzy pisali dla tych, którzy płacili.

Co odnajdujesz w muzyce barokowej?
Nieokreśloną do końca duchowość, połączenie metafizyczne. To sfera, którą nie do końca jestem w stanie określić, ale pochłania mnie totalnie. Kręci mnie metafizyka. To jest moje współistnienie emocjonalne z muzyką. Pamiętam jeden z moich koncertów – byłem całkowicie poza sceną i publicznością i nagle przeniosłem się do czasów, kiedy żyła moja babcia, która robiła mi naleśniki albo podawała najlepszy na świecie sernik. Nie był to lament, ale piękne wzruszenie, wspomnienie. Zrozumiałem wtedy, że to nie tylko odtwarzanie jakiegoś utworu, ale spotkanie dusz. Dlatego bardzo ważne dla mnie jest zapraszanie do tych spotkań widowni, bycie dla niej. Niektórzy znają mnie z tego, że podczas występów rozmawiam z publicznością, zwracam uwagę, kiedy wyciągają telefony, żeby nagrać mój występ, ale robię to tylko po to, by sprowokować do głębszego przeżywania i odbierania sztuki. Tylko z ich udziałem możliwy jest pełny występ. Lubię też czuć władzę nad widownią, ale w taki pozytywny sposób – łapię ją za gardło i przenoszę w obszary, do których nie zagląda na co dzień. W pojedynkę nic nie wychodzi i nie ma z tego żadnej przyjemności. Ludzie potrzebni są i do życia, i do tworzenia.

Jaka jest więc złota zasada twojego występu?
Pewnie zadziwię teraz wielu, ale mój profesor nauczył mnie, że najważniejszy podczas występu jest oddech. Nie mogę być robotem, który bezdusznie przechodzi przez kolejne frazy i utwory. Oddech jest rzeczą naturalną i wyzbywanie się go burzy prawdę naszego wykonania. Poza tym należy też pamiętać, że zarówno oddech, jak i cisza są istotnym elementem muzyki. To jest jedna z najważniejszych lekcji i zasad, która mnie prowadzi przez ostatnie lata.

Bardzo emocjonalnie opowiadasz o przeżyciach, które towarzyszą ci podczas występów. Zdarza ci się przekraczać tę niebezpieczną granicę komfortu, która ciągnie po występie w dół?
To jest dobre pytanie. Złapałem się na tym na samym początku mojej drogi, jeszcze na Uniwersytecie Muzycznym w Warszawie, kiedy na zajęciach z aktorstwa z Grzegorzem Chrapkiewiczem przygotowywaliśmy sztukę Polowanie na łosia. W jednej ze scen bohater zabija, a potem sam umiera. Miałem zagrać tę scenę i pojawiła się przede mną ścianę, bo chociaż może to wydawać się niewiarygodne – ja nie potrafię krzyczeć. W ogóle nie krzyczę w życiu pozascenicznym. I nagle nagromadziłem w sobie tyle emocji, że nie dość, że wydobyłem z siebie po raz pierwszy krzyk, to jeszcze się rozpłakałem. A potem musiałem przez pół godziny dochodzić do siebie. Zrozumiałem wówczas, że to nie ja mam płakać na scenie i przeżywać skrajne emocje. Sztuka przekazu polega na tym, że uruchamiam takie emocje w widzu.

Czym zatem jest dla ciebie wyjście na scenę?
Dla mnie to jest rodzaj katharsis. Tak było chociażby w jednym z ostatnich moich występów, kiedy wykonywałem arię Stille amare z opery Tolomeo Händla. W scenie finałowej wypijam truciznę. Kontrolowane wejście w proces umierania było czymś niesamowitym, niezwykle kręcącym i ciężkim, ale satysfakcjonującym emocjonalnie. Ale nie osiągnąłbym tego wszystkiego, tego połączenia duchowego z tym, co robię, gdyby nie profesorowie i ludzie, którzy przyczynili się do mojego rozwoju i sukcesu.

Gdybyś na zakończenie tej rozmowy miał podsumować swoją dotychczasową drogę, miejsce, w którym jesteś i to kim jesteś, jedną z barokowych pieśni, co by to była za pieśń? O czym by mówiła?
To mnie rozwaliłeś teraz! W głębi mam bardzo romantyczną i melancholijną duszę. Myślę, że utwór, który bardzo mocno mnie charakteryzuje to Eia Mater Vivaldiego. Krótki utwór, który niesie w sobie potężną dawkę emocji i afektów, to jest też moja droga – fascynująca, ale nie prosta. Lubię takie wysoko ustawione poprzeczki, jestem człowiekiem, który uwielbia omijać przeszkody i mierzyć się z zadaniami. Dużo czasu zajęło mi, żeby cieszyć się z drobnych codziennych sukcesów, które mnie kształtują i określają. Wielu może mi zarzucać, że się czasami przechwalam, ale pewność siebie jest bardzo ważna w naszym zawodzie. Jej brak na scenie jest po prostu bardzo odczuwalny dla publiczności. |

🇬🇧 The Metaphysical World makes me Tick