Giancarlo Guerrero – nowy dyrektor artystyczny Narodowego Forum Muzyki we Wrocławiu, bohater okładkowy najnowszego wydania La Vie Magazine

 

Urodzony w Nikaragui, wychowany w Kostaryce, wykształcony na perkusistę został jednym z najlepszych dyrygentów na świecie. Lata spędzone podczas nauki gry na perkusji zaowocowały wielką miłością do muzyki współczesnej i łatwością w dynamicznym dyrygowaniu nawet najtrudniejszych utworów z tego gatunku. Dlaczego wybrał Polskę, Wrocław i zamienił gorącą Amerykę Łacińską na chłodną Europę przeczytacie w wywiadzie z Maestro Guerrero, którego udzielił redaktorowi II programu Polskiego Radia, Marcinowi Majchrowskiemu.

 

Tekst: Marcin Majchrowski
Zdjęcia: Łukasz Rajchert

 

Dlaczego wybrał pan karierę dyrygenta? Kiedy podjął pan decyzję – już na początku przygody z muzyką czy później?
Nie, to było później, jak zacząłem studiować na uniwersytecie. Zaczynałem jako klasyczny perkusista. Wtedy stałem z tyłu orkiestry z dwoma pałeczkami, a teraz stoję na przedzie z jedną. Byłem szczęśliwy, kiedy grałem w orkiestrze. Na trzecim roku studiów w Stanach Zjednoczonych zacząłem uczęszczać na obowiązkowe zajęcia z dyrygentury. W systemie uniwersyteckim w USA wiele jest takich obowiązkowych zajęć, jak dyrygentura, fortepian, kompozycja itp. Pod koniec semestru mój nauczyciel podszedł do mnie i powiedział: „Masz naturalny talent do tego”. Właściwie nie wiedziałem, o czym on mówi. Ale ponieważ szanowałem go bardzo i słuchałem wszystkich jego rad, od tego momentu zacząłem traktować dyrygowanie poważnie.

To bardzo interesujące, bo nieczęsto perkusiści zostają dyrygentami!
Tak naprawdę to znacznie częstsze, niż się wydaje. Przecież sir Simon Rattle też jest perkusistą. Myślę, że ma to nie tyle związek z tym, że dzierży się w dłoni pałeczkę, ile z poczuciem rytmu – wspólnym dla perkusistów i dyrygentów. Poczucie rytmu ma znaczenie, kiedy próbuje się zmusić sto czy sto pięćdziesiąt osób do grania razem.

Prawda, ale w XIX wieku dyrygenci to na ogół byli pianiści…
Tak, pianiści albo skrzypkowie. I trzeba było przejść przez operę, to była bardzo ważna część ówczesnego wykształcenia. Uwielbiam operę i staram się dyrygować spektaklem co roku, jeśli tylko mój grafik na to pozwala. Myślę, że to bardzo ważne, żeby próbować wszystkiego po trochu – opery, symfoniki i innych gatunków. W XX i XXI wieku muzyka stała się bardziej skomplikowana, zwłaszcza pod względem rytmicznym – poczucie rytmu na pewno nie przeszkadza w interpretacji twórczości naszych czasów.

 

Pańskie pierwsze spotkanie z muzyką? Czy to było w dzieciństwie?
Nie, zacząłem stosunkowo późno. Miałem wtedy jakieś dwanaście lat, więc w porównaniu z dziećmi, które zaczynają w wieku trzech, czterech lat, to było nawet bardzo późno. Nie było łatwo, bo wychowywałem się w ogarniętej wojną domową Nikaragui, w latach 70. poprzedniego wieku. Po niej Nikaragua stała się niemalże z dnia na dzień komunistycznym krajem. Wtedy moja rodzina przeniosła się do sąsiedniej Kostaryki. Byliśmy uchodźcami, ale zaczęliśmy nowe życie. W Nikaragui nie było żadnego szkolnictwa muzycznego, więc dopiero w Kostaryce zetknąłem się z muzyką. A moi rodzice, którzy nie są muzykami – w ogóle nie pochodzę z muzycznej rodziny – tak jak wszyscy rodzice chcieli znaleźć mi jakieś zajęcie i trzymać mnie z dala od problemów dnia codziennego. Myśleli, że mógłbym się nadać do muzyki, bo lubiłem śpiewać. Zobaczyli ogłoszenie w lokalnej prasie o przesłuchaniach do młodzieżowej orkiestry – The Costa Rica Youth Symphony Orchestra. Zabrali mnie tam i to moje hobby stało się pasją na całe życie.

Czy myśli pan, że miłość do muzyki może odmienić życie człowieka?
Absolutnie! Zawsze powtarzam, że sam jestem najlepszym tego przykładem. Miałem tyle szczęścia, że muzyka stała się częścią mojego życia. Dla wielu dzieci muzyka na początku jest tylko hobby, z czasem dopiero staje się czymś więcej. Dostrzegam to codziennie, nie tylko wśród ludzi, którzy profesjonalnie zajmują się muzyką, lecz także wśród naszych słuchaczy. Dla nich muzyka jest tak ważna jak jedzenie. Jest tak ważna dla duszy, że kontakt z nią staje się koniecznością, imperatywem.

Myśli pan, że era takich dyrygentów jak Giulini czy Solti się skończyła i teraz dyrygent musi być partnerem orkiestry? Dyrygent i zespół są sobie równi?
Nie wiem, czy są sobie równi czy są na tym samym poziomie. Trzeba pamiętać, że jeszcze w XIX wieku, kiedy Hans von Bülow był dyrygentem, dyrygenci mieli zupełnie inne podejście. A potem przyszli bardzo wymagający i często nieprzyjemni Toscanini i Rainer. Z tego byli znani. Lata 60. i 70. ubiegłego wieku to era Soltiego, Abbada, Ozawy i innych. Oni mogli być trudni we współpracy, ale świat się jednak zmienił. A dzisiaj mamy dyrygentów, którzy sami uważają się za partnerów orkiestry. Wiem z własnego doświadczenia, że orkiestry lubią wyrażać swoją opinię, ale w końcu przystają na to, że ktoś za nich podejmuje ostateczną decyzję. Bardzo często w orkiestrze trudno jest utrzymać demokrację. Ja na przykład słucham, co moi muzycy mają do powiedzenia. Żyjemy w innych czasach, pamiętajmy, że dzisiejszy świat nie jest tym samym światem co dwadzieścia lat temu. I orkiestry też się muszą do tego dostosować. Teraz żyjemy we wspaniałych czasach wysokiego poziomu zawodowego – dotyczy to dyrygentów, solistów i także orkiestr. Pamiętajmy, że trzydzieści albo czterdzieści lat temu orkiestry nie były tak dobre jak dzisiaj. Dzisiaj konserwatoria wypuszczają naprawdę wspaniałych młodych muzyków. Kiedy organizujemy przesłuchania, możemy na każde stanowisko mieć muzyka takiego, jakiego zechcemy, grającego na najwyższym światowym poziomie. Wszystko zatem się zmieniło – zmienili się muzycy, orkiestry – i dyrygenci też.

Jacy są pańscy ulubieni kompozytorzy albo ulubione dzieła?
Dla mnie zawsze ważny jest Mahler, lubię Brucknera, oczywiście Bartóka, a także Strawińskiego. Nie wspominam nawet Mozarta, Schuberta czy Beethovena – ich darzę największym uwielbieniem! Ale będę szczery: kiedy pada takie pytanie, zawsze odpowiadam, że moim ulubionym kompozytorem jest ten, którego utworami właśnie dyryguję. Programy koncertów ustala się zwykle dwa, trzy lata naprzód, więc za każdym razem, kiedy je układam, przysięgam, że to jest mój ukochany kompozytor i na wykonanie jego utworu będę czekał następne trzy sezony. A mówiąc poważnie, każdy kompozytor miał iskrę geniuszu – i Joseph Haydn, i Philip Glass. Każdy kompozytor miał swój głos i coś do zaproponowania. Może z uwagi na moje doświadczenia i rodowód perkusisty większość muzyki, którą wykonuję, to muzyka współczesna. Jest dla mnie czymś naturalnym i myślę, że dzięki temu stałem się otwartym, poszukującym muzykiem. Znajduję więc geniusz nie tylko u Bacha, Haydna, Beethovena, Mozarta czy Mendelssohna, lecz także u Lutosławskiego i Pendereckiego, Bartóka, Glassa czy Johna Adamsa. Oni wszyscy mają coś do powiedzenia. A ja – dyrygent – bardzo chętnie służę za pośrednika.

Dyryguje pan często muzyką współczesną, zwłaszcza amerykańskich kompozytorów. Myśli pan, że publiczność lubi słuchać muzyki współczesnej czy wręcz przeciwnie – klasycznej, romantycznej albo z początków ubiegłego stulecia?
Każda muzyka była kiedyś nowa, były prawykonania i utworów Mozarta, i dzieł Beethovena. Nie robię więc niczego innego, niż robili dyrygenci sto czy dwieście lat temu. Moim głównym zadaniem jako dyrygenta orkiestry – niezależnie, czy w Nashville czy we Wrocławiu – jest kształcenie słuchaczy. A częścią tego zadania jest przedstawianie publiczności wszystkiego, możliwie różnych zjawisk. Kiedy wykonuje się Beethovena w drugiej części wieczoru, w którego pierwszej części był utwór Johna Adamsa czy Krzysztofa Pendereckiego, to tego Beethovena słucha się już przez pryzmat tej pierwszej części koncertu. Mam nadzieję, że wówczas Beethoven brzmi świeżo. Zawsze powtarzam, że gdybym proponował mojej publiczności tylko Rachmaninowa czy Brahmsa – których kocham – bardzo szybko bym się zmęczył i zanudził też publiczność. Trzeba rozszerzać wyobraźnię i horyzonty. Nie wszystkie z nowych utworów przetrwają, tak samo jak wiele utworów Beethovena nie weszło do standardowego repertuaru. Muzyka jest żywym organizmem – trzeba ją wykonywać, bo wówczas pozwala się jej rosnąć, a ludziom daje wyobrażenie o niej. Z czasem wejdzie do repertuaru. Jednak to nie zależy właściwie ani ode mnie, ani od kompozytora, tylko od publiczności, od tego, czy muzyka ma dla niej jakiekolwiek znaczenie. A docenienie muzyki to praca. Aby ją docenić, trzeba się trochę postarać. Ale kiedy stale wykonuje się jakąś muzykę, publiczność zaczyna czuć się z nią emocjonalnie związana. Różnorodność jest ważna. Trzeba grać nie tylko muzykę z przeszłości, lecz także współczesną, która kiedyś stanie repertuarowym mainstreamem. Dlatego według mnie Mahler jest osobnym zjawiskiem w repertuarze. Ponieważ ludzie czują się autentycznie związani z tą muzyką, rozumieją zawarty w niej ból, cierpienie, radość i optymizm. Sądzę, że do dyrygentów należy przedstawianie muzyki. A potem już decyduje publiczność.

 

 

Występował pan na różnych kontynentach. Czy istnieją dziś różnice między orkiestrami amerykańskimi a europejskimi czy azjatyckimi?
Najważniejsze dotyczą organizacji życia muzycznego, sposobu, w jaki orkiestry i instytucje artystyczne są prowadzone. W Europie i prawie na całym świecie orkiestry są subsydiowane z pieniędzy publicznych. W Stanach Zjednoczonych wszystko opiera się na funduszach prywatnych. Od rządu nie dostajemy dokładnie nic, więc już to powoduje wielką różnicę organizacyjną. Sama muzyka zaś jest właściwie taka sama. Godne uwagi jest uniwersalne zrozumienie dla muzyki. Ale od czasu do czasu zauważyć można jedną rzecz – dyscyplinę w orkiestrze. Niektóre orkiestry są bardzo zdyscyplinowane, grzeczne, pełne szacunku, ciężko pracują. Na całym świecie zdarzają się też inne – nie wymienię ich – które są troszkę mniej zdyscyplinowane, bardziej „wyluzowane”, zdarzają się muzycy gadający na próbach, trudno jest utrzymać ich uwagę. Są też orkiestry takie, które sytuują się po środku, w zależności od tego, kto akurat dyryguje. Trzeba pamiętać, że ważną częścią sukcesu dyrygenta w pracy z orkiestrą jest chemia. Można mieć wielkiego dyrygenta i fantastyczną orkiestrę, ale jak nie ma chemii – nic z tego nie będzie. I myślę, że to jest najbardziej tajemnicza część tego, co robię. Ciągle nie mam pojęcia, od czego to zależy, a robię to przecież już prawie trzydzieści lat. I ciągle nie wiem, dlaczego czasem zaskoczy, a czasem nie zaskoczy.

Gdzie na tej skali sytuuje się NFM Filharmonia Wrocławska?
Od pierwszej chwili, gdy tylko stanąłem przed tą orkiestrą, poczułem z nią silną więź. Nie wiem dlaczego. A jeśli zapytać muzyków, to z pewnością odpowiedzą, że oni też nie wiedzą. To się po prostu zdarza. Nie tylko byłem pod wrażeniem pięknego miasta i wspaniałej sali koncertowej, ale od pierwszego dźwięku zagranego przez orkiestrę czułem, że jest w niej coś specjalnego. Podobnie było, gdy pierwszy raz dyrygowałem w Nashville. I nie było to jednorazowe odczucie. Kiedy wróciłem parę miesięcy później, wrażenie tylko się potwierdziło. To tak, jakby już przy pierwszym spotkaniu z kimś wiedzieć, że zyskało się przyjaciela na całe życie. I nie wiadomo, skąd to się bierze – to chemia.

Pański kontrakt dyrektora artystycznego we Wrocławiu w tym sezonie obejmuje tylko cztery koncerty. Czy ma pan już wizję ściślejszej współpracy z orkiestrą w następnych latach?
Muszę powiedzieć, że to wielkie szczęście, iż znalazłem w moim kalendarzu cztery tygodnie z możliwością spędzenia ich we Wrocławiu. Wiele występów mam zaplanowanych kilka lat naprzód. Udało się jednak coś przełożyć, coś odwołać, więc będę mógł spędzić we Wrocławiu co najmniej cztery tygodnie w tym pierwszym sezonie moje pracy. Ale przysięgam, że od pierwszej chwili tego partnerstwa myśleliśmy o szerszej perspektywie czasowej. Nie chodzi tylko o mnie, ale także o muzyków i cały zespół NFM. Oczywiście mamy wizję tego, co chcemy stworzyć w tym wyjątkowym miejscu. A najważniejsze elementy są gotowe: jest niezwykle wirtuozowska orkiestra, żeby zacząć od najważniejszego, jest niesamowita sala koncertowa, która przyciąga uwagę ludzi nie tylko z Europy, lecz także z całego świata. I jest tu też świetne kierownictwo i zespół z dalekosiężnymi planami. Ta orkiestra stanie się ambasadorem kultury Wrocławia, a w przyszłości całej Polski. Jednym z najważniejszych celów we wszystkich planach na przyszłość, jakie omawialiśmy, było zdobywanie uznania i promowanie Wrocławia. Muszę zacząć zbliżać się do mojego nowego zespołu, zrozumieć i lepiej poznać muzyków i samą instytucję. Te wizyty we Wrocławiu będą zdecydowanie czymś innym niż tylko zwyczajnym przyjazdem na występy. Zwykły występ gościnny – można powiedzieć – jest jak randka. A w przypadku Wrocławia to będą ważniejsze, osobiste podróże. Bo poza próbami i koncertami chcę znaleźć czas, aby rzeczywiście związać się emocjonalnie z miastem, muzykami i zespołem NFM.

Jakie jest pańskie credo artystyczne?
…Muzyka jest wielkim, uniwersalnym językiem. Sposób reakcji na dzieło muzyczne jest odbiciem tego, kim jesteś i skąd pochodzisz; a kiedy słuchamy muzyki, powinniśmy mieć zawsze uszy i serca otwarte. Niezależnie od tego, czy została skomponowana dziś, sto lub dwieście lat temu. Jest w niej przekaz, który my wszyscy możemy zanieść dalej. Nie tylko piękno jest powodem ciągłego trwania muzyki Bacha, Mozarta, Beethovena, lecz także to, że dziś dalej jesteśmy w stanie rozumieć ich twórczość, że możemy mieć do niej emocjonalny stosunek. Uważam, że to jest prawdziwy sens muzyki. |

 

CIOPPINO

Składniki:
1 kg białej morskiej ryby, np. halibuta
1 duży krab
½ kg krewetek królewskich (całych)
¾ kg oczyszczonych małży w muszlach
50 ml oliwy z oliwek
1 duża posiekana cebula
1 duża posiekana papryka
3 zmielone ząbki czosnku
puszka pomidorów
300 ml czerwonego wina (może być białe)
300 ml bulionu z ryb
300 ml soku pomidorowego
natka pietruszki i/lub bazylia
sól, pieprz
Wykonanie:
Małże dusić do otwarcia w małej ilości wody, wywar zachować na później. Kraba oczyścić i obrać tak, by mięso pozostało w jak największych kawałkach. Krewetki odżyłować bez usuwania pancerzy. W dużym rondlu zeszklić na oliwie cebulę i paprykę, a następnie dodać czosnek. Dodać pomidory, wywar z małży, bulion, wino, sok pomidorowy i zioła. Doprawić, gotować na wolnym ogniu ok. 20 minut. Wyjąć zioła, doprawić. Dodawać po kolei rybę, po ok. 5 minutach małże, następnie mięso kraba i krewetki. gotować 2-3 minuty na ostrzejszym ogniu, aż krewetki się zaróżowią. Podawać posypane natką pietruszki z grzankami lub chlebem.