Co mamy na myśli, kiedy życzymy sobie szczęśliwego Nowego Roku? Czy wytarta fraza zdrowia przede wszystkim ma pokrycie w tym, co warunkuje nasze szczęście? Naukowcy od dekad usiłują odpowiedzieć na to pytanie. Pierwsze wyniki są obiecujące.

 

Tekst: Przemysław Bociąga
Ilustracje: Kamil Rekosz

 

Jeśli chcesz odnaleźć szczęście, udaj się tam, gdzie ostatnio je miałeś. Jeśli go tam nie ma, zapytaj siebie, dlaczego odeszło. Jeśli jest – zapytaj, dlaczego ty odszedłeś. Wydaje się, że szczęście obchodzi nas ostatnio coraz bardziej. Zawsze było niemierzalną wartością, ale w sentymentalno-romantycznej tradycji stało się niemierzalne do kwadratu. Jest podstawowym pytaniem o kondycję ludzką i jednym z najważniejszych pojęć filozofii – przypomnijmy – królowej nauk, choć przez laików często mylonej z nocnymi pogaduszkami siedemnastolatków przez internet. Na co dzień jednak, pojęcie szczęścia wydaje się na tyle trudne do określenia i opisania, że nie warto się nim zajmować. Mamy przecież większe problemy.

Całe życie pod lupą

Okazuje się, że jednak nie. W XX i XXI wieku szczęściem na powrót zajęli się naukowcy, tym razem filozofów wsparli przedstawiciele nieznanej wcześniej nauki – psychologii. Sprawa zrobiła się dość poważna. Okazało się, że szczęście to nie pluszowy miś ani kwiaty, ale wypadkowa wielu czynników, na które możemy – a zatem zapewne także powinniśmy – mieć wpływ. Ale zaraz, jak zbadać szczęście? Sposobów jest kilka, a w każdym razie na kilka wpadli jak dotąd naukowcy. Do najbardziej znanych spośród nich należą uczestnicy harwardzkiego projektu, badani już od przeszło 80 lat. Nazwany Badaniem nad Rozwojem w Dorosłości (Harvard Study of Adult Development), zapoczątkowany został na studentach – wówczas jeszcze wyłącznie mężczyznach – z roczników 1939-44. Kilku z nich wciąż żyje, choć zapewnie najsłynniejszy uczestnik tej grupy badanych – prezydent John F. Kennedy – już nie. Dla równowagi do tej kohorty – tzw. badań Granta – dodano kolejnych 450 osób (tzw. badania Gluecka) pochodzących z robotniczych dzielnic pobliskiego Bostonu. Z czasem grupa, która liczyła już ponad 700 osób, powiększała się o potomków badanych. W końcu zorientowano się, że szczęście dotyczy również kobiet – na początku nie uwzględniono ich w badaniach, bo Harvard był ściśle męski. Co badano? Cóż – wszystko. Na nasze osobiste szczęście wpływa chociażby stan zdrowia – a zatem badani Granta i Gluecka regularnie sprawdzają swoje zdrowie. Jednak przede wszystkim odpowiadają na pytania: co im w życiu wyszło, a co nie bardzo, czego się boją, a z czego są dumni, czy są zadowoleni z miejsca, w którym się znaleźli, i czego im w tym miejscu brakuje, czego w życiu żałują? Takie badania nie zawsze się udają. Różnie w życiu bywa, wiadomo: ktoś się zniechęci, ktoś czegoś nie zrozumie, nie dostrzeże sensu, obetnie fundusze. Badacz umrze, nie wskazując następcy. Tym razem mieliśmy szczęście – Robert J. Waldinger, psychiatra, a przy okazji kapłan zen, jest czwartym z kolei szefem tego wieloletniego projektu. Dziś wprowadza badania w fazę opisaną jako G2, czyli badanie drugiej generacji. Oznacza to, że w wiek dojrzały wchodzą dzieci pierwotnych uczestników projektu. Za kilka lat prawdopodobnie będziemy wiedzieć dodatkowo, jak szczęście przenosi się przez pokolenia.

Pieniądze to nie wszystko?

Wnioski z harwardzkich badań nad szczęściem są nam pewnie znane lepiej niż samo badanie: poprzednikiem Roberta J. Waldingera był George E. Vaillant, który kierował badaniami od lat 70. do początku tego wieku. Jego tezy obejmowały kilka czynników. Po pierwsze, by żyć długo w poczuciu zadowolenia z życia, nie należy zaniedbywać ciała: odpowiednio się ruszać i unikać uzależnień, takich jak nadużywanie alkoholu czy tytoniu. Bardzo ważna jest też umiejętność wewnętrznego przepracowywania życiowych wybojów, a może także i nieoczekiwanych uśmiechów losu, od których niektórzy szaleją ze szczęścia, a inni niewzruszeni idą dalej. I najważniejsze – dla Vaillanta to aż trzy czynniki: relacje, relacje, relacje. Jest rzeczą zupełnie naturalną, że badania, które prowadzone są od prawie wieku, ulegają zarówno pewnym modom, jak i skutkom postępów naukowych. W latach 40. naukowcy byli przekonani, że za szczęście odpowiada coś, co dziś nazywamy genetyką, a co ich zdaniem ujawniać się miało w cechach fizycznych: wielkościach czaszki, długościach kości, kształcie nosa, rozstawie oczu (znamy to skądś z tamtych czasów?). Dziś do dyspozycji mają badania genetyczne czy zaawansowaną diagnostykę obrazową, pozwalającą przyglądać się najdrobniejszym detalom ludzkiego ciała. Tymczasem Robert J. Waldinger nie ukrywa, że najważniejszy wniosek z badań pozostaje od lat niezmienny: relacje, relacje, relacje. Kiedy pytamy ludzi z pokolenia milenialsów, jak wyobrażają sobie swój sukces życiowy, mówią o zarobieniu dużych pieniędzy, a w drugiej kolejności o sławie. Ale jako dyrektor najdłuższych studiów nad ludzkim szczęściem mówię: chodzi o relacje. Ci, którzy są w szczęśliwych związkach jako 50-latkowie, stają się później zdrowszymi 80-latkami – streszcza stan badań. Podkreśla też, że nie chodzi o to, żeby się nie kłócić – w zdrowych relacjach sprzeczki nie podważają ogólnego wzajemnego zaufania.

Nieoczekiwane szczyty formy

Oczywiście podejść do szczęścia jest więcej. Weźmy badania z 2010 roku, kiedy Daniel Kahneman i Angus Deaton wzięli na warsztat 450 tysięcy odpowiedzi ludzi na pytania, w uproszczeniu, dotyczące tego, jak się mają. Psychologowie przyznali się do następującego założenia: czym innym jest ocena subiektywnego dobrostanu (emotional well-being), a czym innym ocena życia (life evaluation). Innymi słowy: inaczej patrzymy na rzeczy, które wydarzyły się wczoraj, a inaczej oceniamy swoje życie w szerokiej perspektywie. Brzmi sensownie? No to przyjrzyjmy się wynikom. Okazuje się na przykład, że jeśli chodzi o ocenę życia, jest ona wyraźnie proporcjonalna do pieniędzy, które uda się zarobić, i wykształcenia, jakie zdobywamy. Jednak, jeśli chodzi o relację dochodów do naszego emocjonalnego dobrostanu, określającego to, jak czujemy się tu i teraz (a nie w jakiejś perspektywie), urywa się ona w punkcie, który dekadę temu w Ameryce wynosił 75 tysięcy dolarów rocznie. Do pewnej kwoty pieniądze dają szczęście. Później mogą już dawać tylko zadowolenie z życia.
Wiele czynników może być wyznacznikiem szczęścia, zależy tylko, jak się im przyglądać. I bardzo często, jeśli im się rzeczywiście przyjrzeć, zaskakują. Badania porównawcze na dużej próbie ludzi, a nawet małp człekokształtnych, opracowane w 2013 roku, mówią na przykład o krzywej satysfakcji życiowej. Krzywa ta przybiera kształt litery U, co ilustruje, że mamy dwa szczyty dobrego postrzegania naszej życiowej sytuacji: pierwszy w wieku 23 i drugi w wieku 69 lat.
Nie do końca wiadomo, co to oznacza, ale prawdopodobnie pierwszy etap jest etapem optymizmu: widzimy, że życie zaczyna się układać zgodnie z nadzieją. W drugim zaś etapie dostrzegamy, że chociaż po drodze wszystko waliło się na głowy i niezwykle frustrowało, to jednak jakoś się żyje. Być może nie jest to przesadnie optymistyczna teza, ale ma jakiś sens, co zapewne podnosi emocjonalny dobrostan psychologów.
Jeszcze ciekawiej robi się na przykład, kiedy spytać ludzi o zadowolenie z ich ciał. Gdyby tak obstawiać: w jakim wieku mężczyźni i kobiety czują się najlepiej ze swoim wyglądem? Czy postawilibyśmy na okolice 25, czy może raczej 28 lat? A może 17? Nic z tych rzeczy. Kiedy Gallup zadał to pytanie reprezentatywnej grupie Amerykanów, najwięcej (ponad dwie trzecie) – kobiet czuło się w swoim ciele dobrze w wieku 74 lat. Mężczyźni ten sam rodzaj body positivity odczuwali na początku dziewiątej dekady życia.

Najszczęśliwszy kraj świata

Z tym ostatnim faktem jest jednak – patrząc z polskiej perspektywy – pewien problem. Wczesna osiemdziesiątka jest u nas wiekiem, którego przeciętny mężczyzna zwyczajnie nie dożyje. Obecna przewidywalna średnia długość życia wynosi u nas dla mężczyzn 73 lata. Szczęście musi być przecież powiązane z miejscem, w którym się mieszka. W XXI wieku szczęście stało się – jak wszystko inne – kategorią polityczną.Piszę te słowa nie byle gdzie, bo w Warszawie – mieście upamiętnionym na różne sposoby, ale między innymi w pierwszej nazwie melancholijnej punkowej kapeli, która później przemianowana zostanie na Joy Division. Nazwa Warsaw wzięła się podobno stąd, że kiedy lider zespołu Ian Curtis pierwszy raz odwiedził stolicę Polski uznał, że nic bardziej depresyjnego na świecie nie ma. Piszę też te słowa w grudniu – miesiącu przesilenia, kiedy nie trzeba patrzeć na zegarek, bo wiadomo – nie zapadł zmrok, to znaczy, że nie ma jeszcze piętnastej. Wielu chętnie przypisuje depresyjny polski klimat i wysokie, choć „zaledwie” 37. miejsce na liście odsetka samobójstw, niewielkiemu nasłonecznieniu. Jak w takim razie wytłumaczyć, że Finlandia (wyprzedzająca nas zresztą o pięć pozycji) jest zarazem uznawana za najszczęśliwszy kraj na świecie? Mierzeniem szczęśliwości krajów zajmuje się Sieć na Rzecz Zrównoważonego Rozwoju ONZ. Przy ocenie krajów mierzone są: produkt krajowy brutto na mieszkańca, prognozowana długość życia w zdrowiu, wsparcie społeczne, wolność, hojność i brak korupcji. Mieszkańcy poszczególnych krajów odpowiadają też na pytanie o obecność na tzw. drabinie Cantrila – pytanie, które wymyślił psycholog o tym nazwisku. Brzmi ono: wyobraź sobie drabinę z dziesięcioma ponumerowanymi szczeblami. Zero oznacza najgorsze dla ciebie możliwe życie, dziesięć – najlepsze. Na którym stopniu znajdujesz się teraz? A na którym widzisz się za pięć lat? Jeśli prawdą jest, że na nasze szczęście ma wpływ porównanie do sąsiadów, mamy prawo być na 42. miejscu: czołówka rankingu to zarazem czołówka Europy – kraje skandynawskie, Holandia i Szwajcaria. W pierwszej dziesiątce musiały zrobić miejsce tylko dla Kanady i Nowej Zelandii (oczywiście).

Po co państwa szukają szczęścia

Po co państwom szczęście? Jedną z podstaw do krytyki badań ogólnokrajowego szczęścia jest baza filozoficzna: grupa ludzi nie może być szczęśliwa, bo szczęście nie jest wartością wyznawaną przez grupę, ale pojedynczą właściwością konkretnego człowieka. Tego, że coś w tym jest, dowodzić może inny front krytyki, który głosi, że wskaźnik szczęścia nie pokrywa się z bieżącym zadowoleniem z życia. Dowodem na to może być Kolumbia: choć jest dopiero pod koniec pierwszej czterdziestki najszczęśliwszych krajów świata, to jej mieszkańcy czują się na co dzień najbardziej zadowoleni z życia.
Może być tak, że badane przez ONZ czynniki, takie jak skala korupcji czy rozporządzanie dochodem pozwalającym na działania charytatywne, to po prostu wskaźniki, które ze szczęściem współwystępują. A może rzeczywiście je tworzą. Tak czy owak, szczęście na skalę ogólnokrajową zaczęło być przedmiotem pożądania poszczególnych państw.
Najgłośniejszym przykładem są bodaj Zjednoczone Emiraty Arabskie, a konkretnie ich najbardziej aspirujący do wszelkich nieziemskich tytułów emirat – Dubaj. Kiedy w 2016 roku ukazały się wyniki rankingu szczęścia, premier tego księstwa ogłosił powołanie nowego ministra do spraw szczęścia. Dyrektor zarządzający Dubai Holding Ahmad Bin Byat powiedział: Tworzenie szczęścia to ostateczny wynik pomysłu na smart city. Kiedy będziemy w stanie zarządzać doświadczeniami ludzi, będziemy mogli podnieść indeks szczęścia. A to dla nas ważne, bo jeśli ludzie nie są szczęśliwi, to opuszczają miasto.
Emirat Dubaju zapowiedział wtedy, że do 2029 roku stanie się on najszczęśliwszym miastem świata. Cóż, dziś wiemy, że na szczycie rankingu znajduje się nadal Skandynawia, a Emiraty w dalszym ciągu okupują pozycje w trzeciej dziesiątce. Czy ludzie opuścili miasto? Dla wielu badaczy Dubaj jest przykładem współczesnego kraju pańszczyźnianego, gdzie większość mieszkańców jest pozbawiona osobistej wolności. Może to od tego należałoby zacząć naprawiać szczęście poddanych? Bo szczęście, którego życzymy sobie co roku na przełomie grudnia i stycznia, niejedno ma imię. Może wiązać się z krajem, w którym mieszkamy, ale częściej z ludźmi, którzy nas otaczają. To, co jak dotąd udało się ustalić naukowcom, pokrywa się przecież z tym, czego życzymy sobie przy opłatku. |