Kiedy kilka tygodni temu Martin Scorsese powiedział w wywiadzie, że jego zdaniem filmy superbohaterskie nie są kinem, wielu krytyków uniosło się. Ktoś musi bronić filmów szybkich i wściekłych, kiedy atak przypuszcza tak ważna postać filmowego świata. – Scorsese został źle zrozumiany, ale zarazem słusznie mu się obrywa – tłumaczy Jakub Ćwiek, pisarz i znawca popkultury.

 

Rozmawiał: Przemysław Bociąga

 

Martin Scorsese poruszył niedawno ludzi mówiąc, że nie uważa filmów superbohaterskich za kino. W tej sytuacji popkultura potrzebuje chyba obrony.
Sęk w tym, że ja się częściowo zgadzam z jego argumentami. Scorsese przyrównuje kino superbohaterskie do lunaparku. Ja bym nawet to porównanie poszerzył, bo on skupił się na filmach Marvela, ale nie ma żadnej różnicy między nim a nowym światem Gwiezdnych Wojen, który zmierza w tym samym kierunku. Świat przedstawiony staje się najpierw dużym uniwersum, które zawłaszczają coraz to nowe gatunki, a potem zaczyna się bardzo mocno ujednolicać. Scorsese, rzucając generalizującym hasłem, wylewa dziecko z kąpielą. Są na przykład filmy, które w ramach MCU [Marvel Cinematic Universe] może nie do końca mają cechy kina autorskiego, ale noszą znamiona artystów, którzy je tworzyli. Przykładem w samym MCU jest Iron Man 3, możemy przywołać też Jokera, który bliższy jest w formie czystemu Scorsese. Zwróć uwagę, że Joker to w zasadzie odwrócony Taksówkarz Scorsesego, a sam film jednocześnie odwołuje się do tego, co komiks miał ciekawego do powiedzenia ciekawego o tej postaci.

To jednak – w mojej opinii – coś w rodzaju odwrócenia komiksu, pokazania podszewki, złapania dystansu. Jest taka scena w Ostatnim Jedi, kiedy oglądamy lądowanie statku kosmicznego w kłębach pary, zupełnie jak w klasycznych Gwiezdnych Wojnach. Jednak po sekundzie orientujemy się, że tak naprawdę to… żelazko, które prasuje pelerynę jakiegoś oficjela Imperium. Autoironia sagi przejawia się też w postaci Kylo Rena, który dostaje po uszach od Imperatora za noszenie maski jak Darth Vader, chociaż – w przeciwieństwie do Vadera – nie ma takiej potrzeby.
Kiedy pojawia się po raz pierwszy, zbiera ochrzan i wpada w szał jak dzieciak. To rzeczywiście fajne odbicie się od tej konwencji, ale później wszystko wraca w koleiny, bo to one sprzedadzą film.

Gwiezdne Wojny były chyba pierwszym takim bardzo gruntownie przemyślanym komercyjnie przedsięwzięciem filmowym. Dziś mówi się na to franczyza.
Jest w tym coś zaskakującego i zabawnego. Drugim człowiekiem, który zaatakował MCU i filmy komiksowe, był Francis Ford Coppola. Jednocześnie to on współpracował na wielu płaszczyznach z  George’em Lucasem przy tworzeniu podwalin kina nowej przygody, czyli m.in. Gwiezdnych wojen. Przecież mógł w odpowiednim momencie powstrzymać George’a, ale nie zrobił tego, był młodym twórcą i wszystko to go kręciło, nawet jeśli sam w to nie szedł. I to trochę ustawia go dziś w pozycji takiego gderającego dziadka, człowieka, który nie nadąża za czasami. Zwłaszcza że poszedł w swojej krytyce dużo dalej, mówiąc o czymś obrzydliwym, nikczemnym. Scorsese w swoich wypowiedziach mówił w sposób wyważony. Powiedział, że to nie jest kino, ale nie potraktowałem tego jako obrazy. Nie chciał powiedzieć, że MCU jest niepełnowartościowe. Ustawił swoją hierarchię tego, co kino powinno prezentować, co powinno nieść i stwierdził, że kino MCU ma zupełnie inne priorytety. I ma rację.

Jako komentarz do słów Scorsesego ktoś z youtuberów przygotował zestawienie: filmy Marvela, w których ciągle tylko coś wybucha i filmy Coppoli, Scorsesego, Wesa Andersona, Spike’a Jonze’a. W tych ostatnich ciągle bohaterowie patrzą w lewo, patrzą w prawo, prosto. Nuda, panie. Nic się nie dzieje.
Scorsese ma rację, kino powinno mieć możliwość zwolnienia, opowiedzenia swobodniejszej historii. A MCU odebrano tę możliwość. Jak mawia mój przyjaciel Bartek Czartoryski, kino teraz wygląda tak, że albo jest blockbuster, albo kino artystyczne. Nie ma tego środka, do którego łapaliby się choćby Chłopcy z ferajny. Warto też podkreślić, że kino artystyczne, czy robione przez twórców kojarzonych z arthouse’em, też wchodzi w ślepe zaułki. Ostatni film Jarmusha o zombie nie powiedział nic nowego, bo reżyser nie czuł konwencji. Jak opowiadał o wampirach w Tylko kochankowie przeżyją, znalazł coś, czego w kinie nie było, opowiedział o tym znudzeniu życiem. Przy Zombie już nie wiedział, co powiedzieć.

Pytanie, czy takie filmy, które są lunaparkiem, mają możliwość opowiedzenia prawdziwej historii? Czy to jest zaledwie nowy monomit, o tym, że duży i dobry zawsze pokonuje małego i złego?
Blockbustery od dawna nie opowiadają pełnej historii. Odwieczna klisza o przełamywaniu siebie, o walce ze złem, w zupełności wystarczy. Pierwszy blockbuster, Szczęki, był o tym i choć wiele z tego przesłania, za sprawą innych czasów dawno się wyjałowiło, my do dziś nie mamy z tym dużego problemu. Funkcjonujemy w rzeczywistości, w której główna oś fabularna przenosi się do telewizji i VOD. W kinie nie ma czasu na opowiadanie tej historii. Liczymy na widowiskowość. To już tylko kwestia czasu, kiedy rolę blockbusterów na dobre zaczną przejmować gry komputerowe czy filmy interaktywne. Już dziś gry mają budżety wyższe niż duże produkcje filmowe, więc jeżeli jeszcze one przejmą całe nowe pokolenie, które będzie wolało spędzać czas przy konsoli niż iść do kina, to przemodeluje rynek. Fajnie jest sobie obejrzeć, jak się tłuką Avengersi, ale z drugiej strony o ile fajniej, jeśli jesteś wśród nich i to ty się tłuczesz. W pokoleniu, które dziś wyrasta, zmieniają się proporcje graczy. W naszym pokoleniu to wyglądało inaczej: już zaczęliśmy się przyzwyczajać do narracji komputerowych, ale gry z naszego dzieciństwa niespecjalnie miały rozwinięte fabuły. Mieliśmy Baldur’s Gate czy Fallouta, ale takiego Wiedźmina 3 czy The Last of Us, łączących historię z widowiskiem, już nie mieliśmy.

Scorsese mówił też, że istotne jest doświadczenie kina jako wspólnotowego przeżywania.
Pytanie, czy my mamy twórców, którzy są w stanie zastąpić go w jego roli. Bo to, że on jest już za stary do opowiadania historii, to widać już w Irlandczyku. To dobry film, ale widać też wyraźnie, że stary człowiek opowiada nam w nim o starych ludziach i to już jedyne, co robi naprawdę autentycznie… Potrzebna jest grupa, która w odpowiedni sposób nie tylko opowie nam fajne historie, ale będzie też umiała szukać swojego miejsca w kinie, a jednocześnie nie ulegać wielkim studiom. Mieliśmy takie próby, jak Dystrykt 9 Blomkampa, bardzo dobry film. Po nim zrobił Elizjum i widać, że był ewidentnie skrojonym komercyjnie, blockbusterowym filmem. Tam już nie ma reżysera, bo on się zatracił.

Sam przeczesuję pamięć w poszukiwaniu ludzi, na których bym liczył. Jest Noah Baumbach, współpracujący z Netflixem. Nolan jest rozczarowaniem? Po Insomni i Memento dostaliśmy już tylko kino gatunkowe w postaci Batmana. Powinienem go skreślić?
Ja nie uważam, żeby on te Batmany zrobił źle.

Ja też nie, ale to klasyczny monomit z elementami autopastiszu.
Ja mam wrażenie, że przez całą tę trylogię Nolan się szuka. Ja mu cały czas ufam, to znaczy wiem, że film, który zrobi, będzie dobrze przemyślany i jego, to znaczy nikt mu nie narzuca, co ma powiedzieć. Natomiast kompletnie mu nie ufam w kwestii tego, jaki osiągnie dzięki temu efekt. Jednak doceniam to, co próbował zrobić w Batmanie. Że próbował komiks przenieść w realizm. Na pewno dzięki temu inaczej spojrzałem na postaci komiksowe. Nolan zaszkodził jednak bardzo DCU [DC Comics Universe], czyli tym Supermenom, Wonderwoman itd., bo inni twórcy próbowali odtworzyć jego sukces. Zack Snyder próbował Supermana opowiedzieć na poważnie i spieprzył to straszliwie. Miał najlepszego odtwórcę supermana w historii, Henry’ego Cavilla, supermana idealnego, i zrobił nudną, głupią historię. Supermana, wydaje mi się, nie możesz brać w kinie na poważnie.

Bo jest Supermanem.
Tak. W tym, jak jest skonstruowany, masz już kołek do zawieszania niewiary. Dlaczego ludzie nie rozpoznają, że on jest Clarkiem Kentem? Dlaczego facet lata w niebieskim trykocie i ktokolwiek go szanuje? Dlaczego stara się nikogo nie zabijać? Wszyscy wiedzą, co jest jego słabym punktem, jednak coś mu się udaje! To jest postać z góry wzięta w nawias. Nie da się jej dosłownie opowiedzieć tak jak historii o Batmanie, która jest historią o człowieku, który najpierw walczy ze sobą, a później ze złem. Supermen jest przykładem na to, że nie wszystkie postaci komiksowe da się opowiedzieć klasycznie rozumianym językiem kina. Ale mamy też filmy komiksowe, które nie są filmami bohaterskimi, a są mniej lub bardziej ambitnymi porażkami. Takimi nie ekranizowalnymi dziełami są komiksy Allana Moore’a: V jak Vendetta, Liga niezwykłych dżentelmenów, Watchmen. Nie wiem, czy wobec kogokolwiek jeszcze żyjącego używam tego określenia, ale Allan Moore jest geniuszem. To jest facet, który wyrasta na bóstwo popkultury. Za każdym razem, kiedy opowiada historię, opowiada ją w nieprawdopodobny sposób, znajduje takie ścieżki, że jest w stanie redefiniować w zasadzie każdą historię. A kiedy buduje swoje opowieści, to tak, że medium, które nawet dzisiaj nie jest traktowane poważnie, czyli komiks, nie daje się oddać w pełnej złożoności w kinie.

Nie jesteśmy gotowi przyznać komiksowi miejsca w panteonie sztuk.
Jest taka anegdota: wydawnictwo komiksowe Marvel Stana Lee mieściło się w dużym Domu Pomysłów, gdzie na innym piętrze pracował Mario Puzo. Pisarz bardzo nie lubił Stana Lee i całej koncepcji komiksów, traktował je jako coś niepoważnego. Któregoś razu do Nowego Jorku przyjechał Federico Fellini. Wszyscy na niego czekali, a on pierwsze kroki skierował do siedziby Marvela. Przez godzinę rozmawiał ze Stanem Lee, po czym sobie poszedł. Przychodzi do niego Puzo i mówi: O czym wy właściwie rozmawialiście? A Stan Lee odpowiedział: Ja nie wiem, kto to w ogóle był. Fellini przyszedł do Marvela, bo już wiedział, jaka potężna jest rola komiksu.

Czy twórcy są skazani na większą elastyczność w dobieraniu formy do treści opowieści?
Szukasz raz: treści, którą chcesz przekazać, dwa: języka wspólnego z odbiorcą. Neil Gaiman powiedział, że każda opowieść, kiedy powstaje w twojej głowie, ma swoje medium. Im więcej mediów znasz od strony technicznej, tym lepszą masz możliwość opowiedzenia danej historii w jej konkretnym medium.
Na przykład komiks ma pusty kadr. Jeżeli w książce chcesz zawrzeć pustkę, to musisz ją opisać. Podobnie w filmie coś tam zawsze jest, dźwięk, albo szelest albo już zabawa formą i poziom meta. W komiksie masz pusty kadr i tam jest, w ramach świata przedstawionego, pustka. Jeżeli zmieniam formę, to nie dlatego, że chcę gonić za czytelnikiem, tylko żeby dostosować opowieść do właściwej dla niej formy. I trochę mnie boli w związku z tym, bo to też pobrzmiewa w wypowiedziach pod Scorsesem: brak szacunku dla medium, jakim jest komiks powoduje, że twórcy nie podchodzą z należytym szacunkiem do materiału źródłowego.

Nie będziemy mieli nowych historii, jeśli nie pogodzimy się z nowymi formami?
Narzekanie Scorsesego jest narzekaniem pełnym goryczy. On ma rację w tym co mówi, sęk w tym, że on widzi kłopot, ale jego remedium jest opowiadanie filmów tak, jak się dzisiaj już nie opowiada i opowiadać nie będzie. Nie działają już resentymenty, serial Stranger Things powiedział o nich w zasadzie wszystko, co chcieliśmy wiedzieć. Mad Max czy Rocky dzięki nowym rozwiązaniom, świetnie poradziły sobie z naszą nostalgią, ale już Terminator czy Rambo sobie nie poradził. Czy możemy się od tego kina franczyzowo-blockbusterowego
odbić? Czy kino artystyczne może zrobić więcej takich rzeczy jak Joker – usadzić historię w popkulturze w akceptowalnym przez nas stopniu i opowiadać takie historie? Pytanie jeszcze – czy ma kto i czy jest na to jakiekolwiek zapotrzebowanie.
Bo mam wrażenie, że przez te 12 lat kina superbohaterskiego wychowaliśmy całe pokolenie,
które się nie zna na głębszej narracji. I to jest największy problem, który zafundowało nam kino blockbusterowe, którego kino komiksowe spod znaku MCU jest głównym przykładem. |