W końcu! – powiedziałam na głos, kiedy stanęliśmy w Parku Narodowym Torres del Paine w chilijskiej części Patagonii. W końcu – ponieważ nie jest tak łatwo się tam dostać.

 

Tekst i zdjęcia: Natalia Wyszkowska

 

Najpierw trzeba dotrzeć do Punta Arenas, raczej samolotem, ponieważ autokarem z Santiago jedzie się przynajmniej kilkanaście godzin. Stamtąd trzy godziny autobusem do Puerto Natales, gdzie trzeba nocować po to, żeby z samego rana wsiąść w kolejny autobus, który zawozi do jednego z dwóch wejść do Parku Narodowego. Tam trzeba zapłacić 21 tys. pesos (cena dla wszystkich poza Chilijczykami) i wypełnić odpowiednie papiery, a potem kolejnym busikiem lub na piechotę, do pierwszej bazy.

To nie była miłość od pierwszego wejrzenia!

Kiedy udało nam się już dostać pozwolenie na wejście do Torres del Paine padał deszcz, było szaro i mgliście. Pomimo tego, spokój i cisza, które panują w tym miejscu, są w pewien sposób magiczne. Kiedy dotarliśmy do pierwszego campingu, cali przemoczeni i zmarznięci, a widoki przykrywała mgła, dalej nie rozumiałam, co ja tam robię. Przecież jest środek lata i środek Patagonii, więc gdzie jest moje słońce i widoki?! Na szczęście, po każdej burzy… Następnego dnia rano, kiedy wyszło słońce i ruszyliśmy na pierwszą wycieczkę, zaczęła się właśnie cała magia. Tutaj wszystko zachwyca! Tu nie potrzeba żadnych filtrów czy Instagramowych sztuczek. W tym miejscu natura powinna być pisana wielką literą. Białe od śniegu szczyty gór, surowe, prawie czarne skały, przeplatające się z zielenią roślinności, błękitem nieba i turkusowym odcieniem wody. Najlepsze są momenty, kiedy przez dłuższy czas idzie się samemu, spotykając po drodze tylko stada lam czy flamingi. Wtedy naprawdę czuć niesamowitą moc tego miejsca. Największe wrażenie zrobił na nas lodowiec, do którego można było podejść bardzo blisko, i pływające po wodzie bryły lodu. Niesamowite są tu kontrasty, szybkie zmiany pogody i krajobrazu – kiedy przygrzewa słońce ciężko powstrzymać się od wskoczenia do krystalicznie czystych jezior. Ale wystarczy pójść dwie godziny w górę, żeby przywitała totalna zima, śnieg i zawierucha.


Pikanterii dodaje sposób spędzania czasu w Torres. Noclegi tutaj są z góry ściśle określone. Trzeba na wstępie zaplanować całą trasę, a rezerwacje na campingach czy w hostelach należy robić z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem. Nie można spać poza wyznaczonymi miejscami. Noclegi są bardzo drogie, nawet w najbardziej budżetowej wersji – w namiocie. Nie we wszystkich bazach są prysznice z ciepłą wodą i kuchnia, żeby przygotować sobie posiłek. Czasem musi wystarczyć namiot, zimna woda i stół. W całym parku narodowym nie można też wyrzucać śmieci – należy je nosić ze sobą przez cały pobyt. Trzeba wziąć też pod uwagę fakt, że nawet w środku lata temperatura w nocy potrafi być bliska zeru, warto więc zaopatrzyć się w odpowiednie śpiwory. Mając ustaloną trasę nie można się rozmyślić, czy zmienić planu, ponieważ istnieje ryzyko, że nie będzie możliwości noclegu. W niektórych miejscach odległość między campingami to 25 km, warto więc zarezerwować odpowiednio dużo czasu na wędrówkę, biorąc pod uwagę fakt, że poruszamy się po górach często z dużymi plecakami. Nie można też zapomnieć o odpowiednim zaopatrzeniu się w prowiant, chyba, że chce się jeść przez cały pobyt mrożoną pizzę (cena około 70 zł/sztuka).
Choć zdecydowanie nie jest to wypoczynek w wersji all inclusive, to Torres del Paine zrobiło na mnie ogromne wrażenie, urzekło swoimi skrajnościami. Ogromną mocą, którą się tu czuje, i jednocześnie spokojem, który towarzyszy wędrówkom. To jedno z najpiękniejszych miejsc, jakie widziałam do tej pory. Warto wykonać trochę wysiłku fizycznego, żeby w zamian dostać niesamowity relaks dla duszy.

Dolina z 40 wzgórzami

Valparaiso, drugie co do wielkości chilijskie miasto, położone nad oceanem, w 2003 r. wpisane zostało na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Port Valparaiso odgrywał kiedyś znaczącą rolę w Ameryce Południowej, ponieważ statki używały go jako przystanku między Pacyfikiem a Atlantykiem. Symbolem miasta są kolorowe domy, których tradycja związana jest właśnie z portowym klimatem. Farba, która zostawała po odnawianiu statków, była wykorzystywana do malowania domów w celu zabezpieczenia ich przed niszczącą solą w nadmorskim powietrzu.
Jego nazwę można przetłumaczyć jako rajska dolina, ale niech to nas nie zmyli, ponieważ Valparaiso to miasto wzgórz (ponad 40). Poruszanie się na piechotę jest dosyć uciążliwe, szczególnie podczas upałów. Warto skorzystać z miejskiej komunikacji – są tu między innymi trolejbusy z lat 40. i ascensores, czyli połączenie kolejki z windą.
Pablo Neruda, chilijski laureat Literackiej Nagrody Nobla pisał, że jest „absurdalne i szalone”. Chyba coś go w nim jednak urzekło, bo tu właśnie można oglądać jego dom – La Sebastiana. Valparaiso jest niewątpliwie turystyczne, chaotyczne, gdzieniegdzie zakurzone i brudne. Ale nie sposób nie zachwycić się kolorami. Valparaiso ciągnie się wzdłuż wybrzeża, najlepiej zacząć od spaceru promenadą, obierając kurs na główny plac – Plaza Sotomayor. Warto potem zgubić się w labiryncie wąskich ścieżek, podziwiając uliczne galerie, wdychając klimat Valparaiso i czując na własnej skórze jego barwny styl. Pod koniec dnia dobrze jest wspiąć się na szczyt jednego ze wzgórz, by popatrzeć na kolorowe miasto, tonące w promieniach zachodzącego słońca.

Pępek świata

Wyspa niemal pośrodku Oceanu Spokojnego, którą na stałe zamieszkuje raptem kilka tysięcy osób, to jedno z najbardziej odizolowanych miejsc na świecie, o którym sami mieszkańcy mówią „pępek świata”. I rzeczywiście można to odczuć. Przez lata wytworzyła się tam unikalna kultura, język i tradycje. Atrakcyjności Rapa Nui dodaje oczywiście historia związana z jej najważniejszym symbolem – wielkimi, kamiennymi posągami, czyli Moai. Legendy, tajemnice i opowieści związane z kamiennymi głowami zdecydowanie przyciągają turystów. Choć z roku na rok jest ich coraz więcej, miejscowym udaje się zachowywać niesamowity klimat spokoju i swojskości.


Na wyspie jest tylko jedna miejscowość – Hanga Roa, gdzie mieszka większość populacji i wszyscy się znają. Kiedy nasza pani gospodarz pokazywała nam okolicę, kilkukilometrowy odcinek potrafiliśmy jechać samochodem przez godzinę, ponieważ musiała się zatrzymać przy każdym znajomym, przywitać się i zamienić kilka słów. Swoją otwartością i serdecznością mieszkańcy wyspy mogliby obdarować niejeden wielki kraj. Nam podczas pobytu też udzieliła się atmosfera luzu, bezproblemowości i radości.
Rapa Nui również zachwyca naturą, choć kompletnie inną niż w Patagonii. Nie trzeba nawet słynnych polinezyjskich kwiatów, aby nasycić swoje oczy niesamowitymi barwami. Cały czas mam w głowie ten niesamowity zielony kolor drzew i trawy. Okazuje się, że wcześniej zupełnie nie wiedziałam, jak on wygląda! Tutaj ma nieskończenie wiele odcieni i jest tak soczysty, że wydaje się nierealny.
Podczas naszych podróży po wyspie, oprócz bujnej roślinności, pięknych plaż i oczywiście Moai, urzekły nas konie. Są tu wszędzie – biegają luzem po polach, ulicach, zatrzymują nad skalnymi brzegami czy tuż przy posągach. Dostojne i niewzruszone otoczeniem dopełniają poczucie, że tu wszystko jest na swoim miejscu. Atmosfera beztroski, siła tajemniczej historii Moai, niepowtarzalna fauna i flora, i z drugiej strony dzikość oceanu i skalistych powulkanicznych wybrzeży, daje poczucie idealnej harmonii. |