Pan T. zdobył uznanie krytyków i widzów, a rolę Pawła Wilczaka uznano za najlepszą w jego dotychczasowym dorobku. O co ten cały zgiełk, zdaje się pytać aktor. Dostałem propozycję, zagrałem najlepiej, jak potrafiłem, koniec kropka. Drążę jednak temat, dopytując o pracę nad rolą, zawodowe wyzwania i filmowe fascynacje.

 

Tekst: Beata Brzeska
Zdjęcia: Hubert Komerski © Propeller Film

 

Nagłówki gazet krzyczą o roli życia, tryumfalnym powrocie, etc. Czym dla pana jest rola Pana T.?
Ja znikąd nie wróciłem, nigdzie nie wyjechałem, byłem zawsze na wyciągnięcie ręki i tę rękę wyciągnął do mnie Marcin [Krzyształowicz, przyp. red.]. Dla mnie to była możliwość odcięcia się od tego, co było wcześniej, od skojarzeń z moimi rolami policjanta, bandyty czy takiego śmiesznego faceta. Tak się szczęśliwie złożyło, że Marcin zaufał mi i powierzył taki materiał. Szczęśliwie, bo to nie jest częste w Polsce. Każdy ma jakieś, najczęściej błędne, wyobrażenie na temat danego aktora, przekonanie, że jak ktoś zrobił komedię w 1832 roku, to już zawsze będzie robił komedie. A ja zawsze z uporem maniaka powtarzam, że każdy jest czasami wesoły, czasami smutny, czasami jest w rozpaczy, a czasami w euforii. Cała umiejętność reżysera polega na tym, żeby wydobyć te barwy i przenieść je na ekran, zamienić w kreację. Nie każdemu się chce, ludzie są z natury wygodni, chcą robić to, co jest im już znane i przewidywalne przede wszystkim. A ja nie lubię tego, co jest przewidywalne. Całe szczęście spotkałem Marcina, który podobnie myśli i jakoś zaprzęgliśmy te konie do jazdy.

Od razu sobie pana wypatrzył?
To był cały proces, niekończące się rozmowy telefoniczne o wszystkim, tylko nie o scenariuszu. I w pewnym momencie Marcin stwierdził, że Pan T. to jestem ja, na co się jakoś zgodziłem i ucieszyłem. Zapytałem tylko, czy jest pewien (śmiech).

Kto powrócił na wielki ekran? Bo tego Wilczaka, którego znaliśmy, tutaj w ogóle nie ma. To nowe otwarcie?
Oby tak było, ale to się dopiero okaże. Zobaczymy, co będzie. Jednym się ten nowy Wilczak podoba, innym nie. Niektórzy wolą przewidywalność i podobają im się tylko te piosenki, które znają (śmiech). Dla mnie to wielki luksus, że coś takiego się wydarzyło. Sam z dużą pokorą podchodzę do tego, co przyniesie kolejny dzień.

Minimalizm, powściągliwość, dystans – te środki wyrazu, którymi budował pan tę postać, to była chęć uniwersalizowania jej?
Zawsze hołduję zasadzie, że mniej znaczy więcej. A im jestem starszy, tym bardziej jestem absolutnie przekonany, że taka oszczędność działa. Myślę, że w tej pracy najważniejsze są oczy, jeśli można z nich wyczytać intencje bohatera i je przeżyć, przemyśleć – to jest to wspaniałe. Mógłbym skakać, krzyczeć, ale to potrafi każdy, lepiej lub gorzej. Uważam, że taka powściągliwość w działaniu jest o wiele ciekawsza. Oczywiście zależy od kontekstu i opowiadanej historii, nie sprawdzi się być może w opowieści o bitwie pod Arnhem, ale w tym filmie takie nuty były z pewnością wskazane.

Pan T. to postać bardzo spójna.
Miło słyszeć, ale mam wrażenie, że wszyscy na planie byliśmy zanurzeni w jednym sosie, przez co cały film jest taki spójny. Tam nie ma nikogo, kto by się wybijał, odstawał od tej historii, jej temperatury, narracji. Cały zespół wszedł w tę historię, takie mieliśmy zadanie. To jest bardzo proste, taka jest ta praca.

Proste, ale nie takie częste we współczesnym kinie. Ta odwaga bycia mniej.
Jak trzeba dużo, to jest dużo, jak nie trzeba, to nie trzeba. Jednak proste. Jeszcze raz powtarzam swoją zasadę, która od dekad jest dla mnie drogowskazem: mniej znaczy więcej.

Artysta Pan W. jest trochę podobny do artysty Pana T.?
A czy jestem podobny do kogoś, kto strzela do policjantów? To jest praca, taki zawód. Lekarz raz operuje wyrostek, a raz śledzionę. Aktor raz gra bandytę, raz artystę.

To oczywiste, powtórzę jednak pytanie, ponieważ Pan T. w swoim uniwersalnym przekazie, to film o wolności i kondycji artysty.
Zdecydowanie tak. Nie przekładałbym jednak życia i filmu jeden do jednego. To jest zestaw pewnych cech i emocji, które do tej historii trzeba było włożyć. Koniec kropka. Więź emocjonalna z postacią jest oczywiście konieczna, bo jeśli nie ma przestrzeni na wypełnienie jej daną postacią, to znaczy, że to nie zadziała. A wracając do kondycji artysty, to ona jest różna. Kiedy pracuje, jest nieszczęśliwy, bo ma za dużo pracy, a kiedy nie pracuje, też jest nieszczęśliwy (śmiech).

Co w scenariuszu pana uwiodło, co spowodowało, że powiedział: ja to chcę.
Przede wszystkim nie było czegoś takiego: ja to chcę. Tylko dyskusja na temat tego, jak sobie to wyobraża reżyser, czego by potrzebował, a czego na pewno nie. I tak dochodziliśmy do wyobrażenia sobie pewnego świata, w którym można się zanurzyć. Dla mnie był bardzo wyrazisty i konkretny, bo Marcin Krzyształowicz jest dobrze przygotowanym reżyserem, który w detalach wie, o co mu chodzi. Ośmielam się twierdzić, że doskonale to wyczuwałem i rozumieliśmy się w pół słowa. I to mnie właśnie urzekło: temat i osobowość reżysera.

Ciekawy jest sposób ukazania tego tematu, trochę groteskowy, czasem ironiczny. Zaskakujący.
Publiczność docenia ten sposób pokazania tamtych czasów. Dość powiedzieć, że film jest cały czas w kinach i nadal ma swoją publiczność. I to pomimo różnych innych wydarzeń, które ostatnio wystrzeliły nam w dużych ilościach. Ja zawsze kibicuję – czy to jest sport, kultura, odkrycie naukowe – temu, co z naszej szerokości geograficznej wypływa w świat. Dla mnie to jest wielka radocha. Nasz film jest czarno-biały, niszowy, nie jest łatwy, a jednak utrzymuje się w kinach przy niezłej frekwencji. To fantastyczne.

Siłą Pana T. jest możliwość czytania go na wielu płaszczyznach.
Bardzo chcę w to wierzyć. Z tego, co słyszę od producenta i dystrybutorów, na film chodzą ludzie z różnych pokoleń. I każdy zobaczy coś innego. Temat presji i opresji systemu występuje w każdych czasach i pod każdą szerokością geograficzną. I nie chodzi tylko o niezależność twórczą, ale niezależność bycia, życia, oddychania. A z tym różnie bywa.

Jak pan postrzega współczesne kino, jest już tylko czystą rozrywką?
Moim zdaniem chodzi o skalę. Na świecie istnieje tak gigantyczna produkcja filmowa, że jest miejsce na film komercyjny, multipleksowy, który jakikolwiek by temat poruszał, będzie hitem. I znajdzie się też miejsce na produkcje wymagające od widza większego skupienia. Na świecie gama tych możliwości jest szeroka. W Polsce nie ma tak rozbudowanego przemysłu filmowego – u nas jest zaledwie ryneczek filmowy. Niemniej i tak jest nieźle, bo tych filmów powstaje coraz więcej, za niezależne pieniądze. Pozytywne jest to, że nikt nikomu nie dyktuje, co ma robić. Chciaż i tak czasem bywa, co jest przerażające. Sam nie przepadam za kinem pełnym potworów, gdzie bohater zabija sześćsetną osobę w trzeciej minucie filmu. Mnie to nudzi i nic mi nie daje.

Przynosi pieniądze.
I to jest ok. Na szczęście są też takie filmy, jak Roma czy Ida, filmy dostrzegane i nagradzane na świecie najwyżej, jak to jest możliwe. Nie demonizowałbym. Dobrze, że kino jest różnorodne. To jest sztuka jarmarczna, ludzie się schodzili na rynek i chcieli zobaczyć babę z brodą. Więc się robi filmy typu baba z brodą. Dla innych widzów są inne filmy. I to jest ok. Zawsze w kinie było dużo komercji, a teraz, przez te wszystkie nośniki, platformy, jest jej jeszcze więcej. Ale dzięki temu powstają też wspaniałe seriale. Czasem te produkcje cierpią z powodu tempa, w jakim powstają, ale taki jest teraz świat.

To stawia przed aktorem nowe wyzwania?
Nie sadzę. Pewnie jeśli mówimy o filmach typu Szybcy i wściekli, to wymaga absolutnie świetnej kondycji fizycznej. Dobry film akcji to jest super rzecz. Jestem fanem Gwiezdnych wojen, tych starszych, ale też np. Obcego 1 i 2. To są rzeczy, które się nigdy nie zestarzeją. Wszystko tam pasuje i działa.

Nie stawia pan sobie granic w wyborze ról?
Absolutnie nie. Uważam, że najważniejszy jest temat, a potem jak to może być zrobione i z kim. Oczywiście to nie daje żadnej gwarancji sukcesu. Historia zna takie sytuacje: był fajny scenariusz, pieniądze, wspaniały zespół, no i d… I wspaniale, bo gdyby wszystko było oczywiste, to produkowalibyśmy takie kosteczki z margaryną. A tak – jest żywa materia. Magia właśnie. Są takie filmy, które zawsze muszę obejrzeć do końca. Tak mam z Ojcem chrzestnym – znam go na pamięć, nic mnie nie zaskoczy, a jednak, jeśli trafię na niego, przełączając kanały, zawsze obejrzę po raz kolejny do samego końca. Takie są genialne filmy, zawsze żywe. Jak niektóre obrazy, które ogląda się wielokrotnie zawsze z tym samym zachwytem.

Granie na naszych emocjach to jest to, co w tym zawodzie jest pociągające?
Nawet nie wiem, czy na waszych (śmiech). Najfajniejsze jest to, żeby ktoś kto ogląda film, czuł, co chcę przekazać. Jeśli komunikat przechodzi pomiędzy nami, to znaczy, że wszystko gra. Najlepszą recenzją i dowodem na to, czy się udało, są widzowie w kinie. Złości mnie, że często producenci są na kolanach przed ludźmi, którzy i tak nie będą ich widzami. Porównywanie Pana T. do komercyjnej produkcji jest z gruntu chore, bo tego nie da się porównać. To są zupełnie inne wibracje. Trudny film, dobrze zrobiony, znajdzie swoją publiczność. Nie będzie może kasowym sukcesem, na pewno nie od razu, ale dotrze do swoich widzów.

U kogo chciałby pan zagrać?
O, to raczej niemożliwe do zrealizowania. Pomijając Chaplina, którego kocham od dziecka (i na pewno nie jestem odosobniony! (śmiech), mistrzem jest dla mnie Miloš Forman. Reżyser totalny i w ogóle nie ma znaczenia, czy któryś film zrobił gorszy czy lepszy. Tyle zrobił wspaniałych. Mistrzami są utalentowani, totalni ludzie, którzy zbudowali nowe Hollywood na przełomie lat 60. i 70. Po nich stery przejął Coppola, Spielberg i Lukas, którzy zbudowali nowy język filmowy. A przed nimi Dennis Hopper i jego Easy Rider, którym wykoleił pojęcie kina.

Ma pan komfort wybierania scenariuszy?
O komforcie trudno mówić, powtarzam, że u nas nie istnieje przemysł filmowy i tych propozycji wcale nie ma dużo. Nie jest tak, że jestem zasypywany propozycjami, zresztą nigdy nie byłem. Zawsze jestem gotowy na casting i zdjęcia próbne, bo uważam, że to zestaw obowiązkowy. Rozsądnie podchodzę do swojego zawodu, poważnie. Inaczej nie mógłbym siebie tak traktować. Staram się być odpowiedzialnym człowiekiem, nie robić kłopotu i dać z siebie wszystko, co jest najfajniejsze. Lubię pracować z ludźmi, którzy się lubią, nie interesują mnie żadne koterie, animozje. Luksus polega na tym, że można sobie dobrać właściwych ludzi. Praca pod presją nie przynosi efektów. Można się oczywiście spierać na poziomie artystycznym, kreatywnym. To oczywiste. I nawet pożądane.

Lubi pan być aktywnym elementem tego całego procesu twórczego?
Bardzo. Nie każdy lubi i chce tak pracować z aktorem. Ja nigdy nie wchodzę w kompetencje reżysera, nie o to chodzi. Zadaję pytania, wyrażam swoją opinię, jak poproszą. Doskonale też rozumiem, jeśli reżyser tego nie chce. Słyszę „nie” i to mi wystarczy, nie dobijam się. Każdy z nas jest inny, ale potrafimy grać drużynowo. Trochę jak w sporcie.

Zostanie pan teraz na dłużej?
Ja jestem człowiekiem do wynajęcia. Tylko trzeba do mnie zadzwonić.

To proszę podać telefon.
(śmiech) Znają, znają. Są jakieś plany, ale za wcześnie mówić o nich, żeby nie rozśmieszać Pana Boga. Dopóki nie stanę na planie przed kamerą, wszystko może się zdarzyć po drodze. Rola Pana T. może coś przyspieszyć, może opóźnić, może się przełożyć na kolejne propozycje albo nie. To nie jest takie zero-jedynkowe. Zobaczymy. |

Paweł Wilczak – aktor filmowy i teatralny. Absolwent wydziału aktorskiego PWSTViT w Łodzi. Laureat Wiktora (2003 r.) w kategorii Najpopularniejszy aktor, nagrody w kategorii Najlepszy aktor komediowy na IV Festiwalu Dobrego Humoru w Trójmieście, Telekamery (2004 r.) w kategorii Najlepszy aktor. Zagrał w ponad czterdziestu filmach i serialach (m.in. Weselu, Killerów 2, Stacji, Ekstradycji, Kasi i Tomku, Usta usta, Na dobre i na złe). Rolą w Panu T. powrócił w wielkim stylu na duży ekran.