Partner i business development director w Walk, współzałożyciel Klubu Agencji Eventowych, Absolwent Wydziału Zarządzania na Uniwersytecie Warszawskim. Od prawie dwudziestu lat w branży reklamowej. Szymon Walkiewicz opowiada nam o samotnej i ekstremalnej podróży do Papui-Nowej Gwinei, strachu, bólu i zielonym piekle oraz o tym, czy na końcu odnalazł raj.

 

Tekst: Bruno Goldstein

 

Kim jest Lonely Simon?
Można powiedzieć, że to projekt mający na celu sprawdzić, jak się zachowuje ludzki umysł w wymagających sytuacjach, wtedy, gdy człowiek jest sam. Samotne podróżowanie to wyzwanie samo w sobie – nie tylko w obszarze czystej logistyki czy radzenia sobie samemu w nowych nieznanych miejscach, ale to również podróż w głąb siebie. Wyprawa do dzikiego kraju często jest pretekstem do tej podróży. A potem sama podróż prowokuje do zatapiania się w głąb siebie. Im więcej wolnego czasu, im więcej oczekiwania, im więcej wyzwań fizycznych, tym więcej pytań. Lonely Simon to próba charakteru. To męska przygoda. To emocjonalna terapia.

Jak z partnera polskiej niezależnej grupy marketingowej Walk przeistoczył się pan w podróżnika?
Nie przeistoczyłem się – zawsze byłem podróżnikiem. Zmieniała się tylko świadomość tego, co robię. Najpierw były wyjazdy dla wyjazdów, potem „wakacje”, następnie egzotyka, by od 2010 móc powiedzieć, że są to świadome wyprawy po przygodę, po odpowiedzi. Zawsze towarzyszyła mi głębsza refleksja, nigdy nie konsumowałem tego wolnego czasu, zawsze zdobywałem jakieś doświadczenie. A że wbrew opiniom to nie są totalnie ekstremalne wyprawy typu biegun północny, to dwa–trzy tygodnie wystarczają, by się odciąć, złapać inny punkt widzenia, by się zatopić w sobie. Zatem powiedziałbym, że przedsiębiorca znalazł sposób na zachowanie równowagi (taki life & work balance) pomiędzy życiem prywatnym a pracą.

Paupa-Nowa Gwinea to miejsce owiane złą sławą. Po co zatem tam jechać?
Gdyby nie odwieczna ludzka chęć udowadniania, odkrywania, konstatowanie życia, informacji, opinii, to świat nie byłby w miejscu, w którym jest dziś. A więc często wybieram kraje, które wzbudzają skrajne emocje, po to, by je sprawdzić. Jeśli nie słyszałeś, jak brzmi dżungla, to tylko możesz powtarzać opinie, jeśli nie wiesz, jak pachnie Wyspa Wielkanocna, to tylko możesz sobie wyobrażać. A ja lubię wiedzieć i te emocje kolekcjonować.
Po drugie myśl o Papui biegała mi głowie od najmłodszych lat. Moja mama jest geologiem, a jej znajomi to osoby o podobnych zainteresowaniach, w tym antropolodzy, którzy opowiadali w domu o dziwnych zwyczajach papuaskich plemion. Mając cztery–pięć lat wiedziałem, że muszę tego kiedyś doświadczyć. W końcu, po trzecie, strach ma wielkie oczy. Aby się o tym przekonać, trzeba wyjść ze swojej strefy komfortu. I to tam zaczyna się prawdziwa przygoda. Dopiero tam zaczynamy się słyszeć, zaczynamy się widzieć, zaczynamy żyć. Warto przełamywać te bariery, dla siebie samego.

Mówi pan, że podróż zaczyna się w głowie. Jak później to, co pan zaplanował, zostało zweryfikowane?
Bardzo różnie. Najczęściej mam w głowie ogólny zarys, do którego nie przywiązuję się zanadto. Chodzi o to, by mieć pełną elastyczność. Jeśli nic się nie dzieje nieprzewidzianego (co się zdarza niezmiernie rzadko), to mam jakąś oś. A że dzieje się bardzo często bardzo dużo (spotkani ludzie, złe warunki atmosferyczne, brak miejsc itp.), to jeszcze częściej zmieniają się punkty na mapie. Papua jest tego świetnym przykładem. Z Papui-Nowej Gwinei miałem przedostać się na Wyspy Salomona, ale że linia żeglugi morskiej Star Ship straciła w katastrofie swój jedyny statek, to musiałem zmienić plany. A na lotnisku w Port Moresby przeczytałem, że w czasie, kiedy miałem być na Wyspach Salomona, wyspy nawiedziło trzęsienie ziemi, tsunami, niespotykane ulewy, przerwany most w Honiara (stolica), ewakuacja czterdziestu tysięcy mieszkańców. Mogłem tam być, zagrożony i odcięty od świata. Nie byłem. Jest takie powiedzenie, w które wierzę: Głupich los popycha, mądrych prowadzi (śmiech).

W książce pisze pan: Człowiek podróżujący samotnie musi mieć wiarę. Wiara jest kluczowa. Dlaczego?
Podam przykład: dawna Gujana Brytyjska (dziś Gujana). Lethem, zapyziałe miasteczko na południu, na granicy bezkresnej sawanny. Chcę dotrzeć na ranczo „vaceros”, Dwain Ranch, jakieś sto, sto pięćdziesiąt kilometrów w linii prostej od miasta. Ktoś przedstawia mi kierowcę jeepa, który tam jedzie. Wsiadam z dwójką obcych ludzi. Jedziemy na przełaj. Oni piją alkohol. Robi się ciemno. Nagle zatrzymują samochód i jeden mówi: Wysiadaj tutaj. My jedziemy w prawo, a ty musisz w lewo. Za pół godziny, godzinę będzie jechał motorem tędy syn Dwaina. Zabierze cię na ranczo, to już niedaleko – dwadzieścia kilometrów. I odjeżdżają. Stoisz na skrzyżowaniu ledwo widocznych dróżek. Księżyc wschodzi, rozświetlając sawannę po horyzont. I zaczynasz czekać. Bez stresu. Z nadzieją. Z wiarą, że syn Dwaina się zjawi. I godzinę później się zjawia. Wsiadasz na motor, jakby to była najnormalniejsza rzecz na świecie. I jest – bo tak tam się podróżuje. Można zwariować? Można. Ale można też uwierzyć. Łatwiej i przyjemniej.

Co się wydarzyło po wylądowaniu na lotnisku w Papui-Nowej Gwinei?
W sumie to niewiele. Nie pojechałem do miasta, do stolicy, tylko czekałem na samolot do Goroka – mieściny w górach. Spotkałem jakiegoś typa ze Szkocji, który próbował mnie nastraszyć. Chyba mu się udało, bo jak wysiadłem w Goroce, to myślałem że serce mi wyskoczy z piersi. Sami czarnoskórzy, wszyscy patrzą na ciebie, w dodatku zrozumiałem, że wyszedłem z lotniska z naganiaczem, a nie przewodnikiem. Tak, chciałem uciekać. Strach mnie prawie całkowicie sparaliżował. Odebrał jasność widzenia i pozytywne myślenie. Całe szczęście mając za sobą lata podróżowania, wiedziałem, że to chwilowe. Poza tym jest bardzo fajne ćwiczenie, którym chętnie się z wami podzielę, idealnie zwalczające ten strach. W momencie gdy czujesz, że zaczynasz „wariować”, że głowa mnoży czarne scenariusze, przysiądź się do jakiegoś lokalnego skupiska ludzi. Przystanek autobusowy, bazar, wejście wyjście do największego sklepu. Usiądź plecami do ściany, płotu i tyle. Po kilkunastu minutach oni przestaną cię obserwować. Stajesz się jedynym z oczekujących, siedzących. Zaczynasz chłonąć otoczenie i widzieć, co się dzieje. Widzisz między palcami. Widzisz emocje tłumu. Bicie serca wraca do swoich normalnych siedemdziesięciu uderzeń po dwudziestu–trzydziestu minutach.

Kiedy minął zachwyt nowym, niezbadanym miejscem, a pojawiła się walka ze słabościami?
Zachwyt miejscem trwał praktycznie do końca. To wynika z marszruty. Mam taką niepisaną zasadę – którą bardzo rzadko łamię – że śpię w danym miejscu tylko jedną noc. Wyjątek stanowi finał – jakaś wioska na atolu na dwie–cztery noce. Zatem każdy dzień przynosi coś nowego. Każdego dnia pojawiają się nowe wyzwania. Każdego dnia zmagam się z czymś innym. To życie pod permanentną presją czasu sprawia, że podróż staje się zmaganiem z własnymi słabościami. Czasem to jest wysiłek fizyczny, czasem znużenie, czasem to kwestia mentalna – cały czas coś. To nie jest zamknięty ośrodek, gdzie rytm życia wyznacza gar–kuchnia, a droga ma cztery punkty: plaża, basen, stołówka, pokój.

Bardzo szczegółowo opisuje pan głód, strach, pragnienie, ból. Zielone piekło?
No cóż… dżungla w połączeniu z górami, z niskimi racjami żywnościowymi to wyzwanie – i na Papui to była prawdziwa, męska próba wytrzymałości. Niemniej co do zasady dżungla jest wymagająca ze względu na swoją temperaturę (około trzydziestu stopni) i bezwzględną wilgotność powietrza, dochodząca czasem do 100%. Normalnie sauna. I tak jak w saunie siedzisz, tam musisz przedzierać się godzinami. Potrafi dać w kość. Pragnienie – w dżungli pełnej wody nieczęsto jest woda do picia. Taka prawda o „zielonym piekle”. Ból jest częścią podróży. Jeśli nie odczuwamy bólu, nie czujemy za wiele, nie potrafimy docenić komfortu, w którym na co dzień dane jest nam żyć. Warto czasem zacisnąć zęby, by zrozumieć, co pewne stany znaczą. Wydaje ci się, że już nie dasz rady, a idziesz kolejne pięć godzin. Wychodzi z ciebie facet. W bólach, z bólu, ale wychodzi – i o to chodzi. A strach – w pewnym momencie jest tylko gdzieś z tyłu głowy, jako głos rozsądku, niemający już wypływu na twoje zachowania. Liczy się tu i teraz. Masz przejść z punktu A do punktu B. Masz dać radę. Masz się wdrapać. Masz przejść przez rzekę. Nie ma miejsca na strach. Są tylko zadania.

Słabość pana zawstydza? W książce pojawia się: Pięć godzin za mną. To dużo czy mało? (…) Czy mam prawo być zmęczonym?

Zawstydza? Hmm… No chyba trochę tak. Szczególnie jeśli mamy do czynienia z sytuacją, gdzie autentycznie ledwo dajesz radę. Choć szczerze 99% ludzi miałoby z tym problem. Z drugiej strony po wyjściu z gór dostałem pochwałę od przewodników, którzy z uznaniem ocenili mój wysiłek i czas przejścia. Więc słabość jest pojęciem bardzo względnym. Może jestem surowy wobec siebie. Tym bardziej, gdy przypomnę sobie wędrówkę w Wenezueli – sześćdziesiąt kilometrów na tepui Roraima. Wszyscy robią tę wyprawę w cztery–pięć dni. Ja z przewodnikiem, który chodził tą trasą od dziesięciu lat, przeszedłem w równo dwie doby. Dzień później spotkał mnie w kawiarence internetowej i powiedział mi, że nigdy nie przeszedł tak szybko i że pierwszy raz w życiu bolą go nogi. Duma.

Pod koniec podróży trafia pan do raju…
Do raju, ale mocno umownego. Raj mamy w sercu i w swojej głowie. To przenośnia. Określenie stanu umysłu. Zawsze gdzieś na koniec wyprawy trafiam. Po tych wszystkich wyrzeczeniach prawie wszystko mieni się jako raj. Butelka czerwonego wina we włoskiej restauracji w dobrym hotelu w Caracas też była rajem. Czasem ten raj jest bardziej widoczny: pejzaże, kolory, miejsca – to wszystko potrafi podnieść poprzeczkę i idąc na skróty, można powiedzieć: jestem w raju. Ale tak naprawdę to chodzi o taki moment wyciszenia, refleksji, podsumowania nad tym, co się wydarzyło. Jakie doświadczenia zdobyłem. Czego się nauczyłem. Im piękniejsze otoczenie, tym bardziej rozbudowane obrazy.

Czy wyprawa ta coś zmieniła?
Lubię powtarzać, że takie wyprawy to synonim sesji u psychologa, których każdy człowiek w XXI wieku potrzebuje, mniej lub bardziej świadomie. Wyprawy dużo dają. Największą ich wartością jest dystans, jaki się łapie do rzeczywistości, w której funkcjonujemy. Na jakiś czas staję się trochę wolniejszy, trochę bardziej refleksyjny. Przez tygodnie, a czasem miesiące, w niektórych przypadkach do dziś, mielę w głowie konkluzje, z którymi wróciłem. Zmieniam swoje nastawienie do konsumpcjonizmu, do ścigania się na dobra doczesne. Zwracam uwagę na to, co jem i co piję. Dostrzegam więcej ludzi i więcej słyszę. No i wejście na wagę zawsze pozostawia na twarzy delikatnie tlący się uśmiech w kąciku warg. Tak, oprócz takiej kolekcji emocji łapiemy też szerszą perspektywę życia. Bezcenne.
We wstępie mówi pan, że ta wyprawa to dopiero początek podróżowania…
No tak, reszta odbywa się w głowie. Często podróż do dzikiego kraju jest pretekstem do podróży w głąb siebie. I to jest najcenniejsze. |

 

Szymon Walkiewicz – partner i business development director w Walk. Prezes Sądu Koleżeńskiego w SKM SAR, współzałożyciel Klubu Agencji Eventowych, Absolwent Wydziału Zarządzania na Uniwersytecie Warszawskim. Od prawie dwudziestu lat w branży reklamowej. Jego pasją jest event marketing, z którym ma styczność od czasów studenckich. Pracował przy licznych produkcjach dla światowych marek. Lonely Simon to koncept na samotne podróżowanie z plecakiem przez świat. Od ponad dziesięciu lat podróżuje po świecie z plecakiem, by w ciszy własnej osoby poszukiwać inspiracji, zjawisk nieoczywistych, objawień i wyzwań. Mówca, pasjonat, prowokator. Radykał, godzący bezkompromisowość z rzadką przy takich przekonaniach zdolnością znajdowania wspólnego języka z innymi radykałami. Autor książki Lonely Simon; Papua-Nowa Gwinea.