Ryszard Horowitz, światowej sławy fotograf, prekursor cyfrowych fotokompozycji. Twórca nowych nurtów w fotografii reklamowej i przede wszystkim – artysta obdarzony niepospolitą wyobraźnią. Na swoich fotografiach stara się przedstawić to, co nieuchwytne, niewidoczne dla oka, tworząc surrealistyczny obraz naszej rzeczywistości. Rozmawiamy z nim o fotograficznych eksperymentach, reklamie i o retrospektywnej wystawie jego prac w Domu Artysty Plastyka w Warszawie.

 

 

Tekst: Barbara Grabowska
Zdjęcia: Ryszard Horowitz

 

Przyjechał pan do Polski na wernisaż swojej retrospektywnej wystawy w Domu Artysty Plastyka w Warszawie.
To jakby kontynuacja wystawy, która miała miejsce w Krakowie w Pałacu Sztuki. Dowiozłem kilkanaście innych zdjęć na wystawę w Warszawie. Mam nadzieję, że ktoś to zobaczy (śmiech). Wystawa ma zakończyć się aukcją, ale ja już wtedy będę po drugiej stronie oceanu.

Czym pan się kierował, dobierając fotografie na tę wystawę?
Chodziło o to, by zaprezentować różne etapy mojej pracy. Są zdjęcia zrobione przeze mnie na samym początku, kiedy otworzyłem swoje studio w Nowym Jorku. W tym roku minie pięćdziesiąt lat od tego czasu. Są więc zdjęcia z późnych lat 60. oraz te najnowsze, z tego roku. Przedstawiam różne moje podejścia do fotografii. W większosci są to zdjęcia komponowane, poza portretem mojej żony w ciąży, gdzie nie było żadnej ingerencji. Sa zdjęcia robione w kamerze, w ciemni i te ostatnie komponowane w komputerze.

Na początku robił pan portrety muzyków?
Tak, muzyków jazzowych i architektury Krakowa. Kilka lat temu, kiedy się przeprowadzałem do innej pracowni, znalazłem pudła pełne negatywów. Były tam właśnie zdjęcia krakowskie, zdjęcia jazzowe. Bardzo się ucieszyłem, że to jeszcze istnieje, bo bardzo dużo rzeczy pogubiłem, podróżując po świecie. Zabrałem się do porządkowania tych zdjęć, usuwania rys i kurzu. Przygotowałem serię powiększeń. Dużym powodzeniem cieszyły się zwłaszcza zdjęcia jazzowe. Pokazywane były na całym świecie. Wyszedł album All that Jazz, do którego wstęp napisał Dave Brubeck. Wiele z nich to zdjęcia początków jazzu polskiego, robione od połowy lat 50. do mojego wyjazdu w 1959. Teraz jest przygotowywany angielski film dokumentalny pt. Ambasadorzy jazzu. To historia z lat 50., kiedy prezydent USA Dwight Eisenhower postanowił wysłać jazzmanów za żelazną kurtynę. Byli fantastycznie przyjęci w Europie Wschodniej. Twórcy filmu rozmawiali też ze mną, pokażą pewnie kilka moich zdjęć z tego czasu i mam nadzieję, że powstanie bardzo ciekawy dokument.
Zwłaszcza że młodzi ludzie w ogóle nie wiedzą, jak te czasy wyglądały, jak to wszystko było skomplikowane.

 

Chloe, 1980

 

O pana życiu można by napisać niejedną książkę…
Już jedną napisałem.

Dlaczego nigdy nie interesowała pana fotografia reportażowa, dokumentalna?
W moim życiu były różne fazy. Będąc z wykształcenia plastykiem, postanowiłem znaleźć sposób na przekazywanie moich myśli, sytuacji, oddawać efekty, które mnie fascynowały, w przeciwieństwie do tego, co można zobaczyć za pośrednictwem aparatu fotograficznego. Robiłem kiedyś „normalne zdjęcia”, ale o wiele bardziej interesowało mnie stwarzanie sytuacji nieistniejących albo fotografowanie przedmiotów w ruchu, czego normalnie ludzkie oko nie jest w stanie zarejestrować. Stwarzałem różne sytuacje, pejzaże, kompozycje, wykorzystując ruch wody czy ptaki w locie, coś, co zbyt szybko przemija przed naszymi oczami, a jednak jest częścią rzeczywistości, częścią życia.

Można powiedzieć, że fotografia cyfrowa została dla pana stworzona!
Ktoś tak już kiedyś powiedział. Faktem jest, że dowiedziałem się o możliwościach obróbki cyfrowej na długo, zanim oficjalnie została zaakceptowana i doceniona przez twórców. Szukałem dostępu do sprzętu i ludzi, którzy mogliby mnie wesprzeć. Początki były trudne, bo sprzęt był drogi, nie było softweru, który odpowiadałby moim celom.Pierwsze eksperymenty robiłem pod koniec lat 80.
Na początku lat 90. stworzyłem ciekawe kompozycje, które spotkały się z uznaniem w pewnych kręgach, chociaż wielu kolegów po fachu obrzucało mnie błotem, twierdząc, że to w ogóle nie jest fotografia, że to profanacja, żebym dał sobie z tym spokój. Na szczęście ich nie posłuchałem i nagle wszyscy musieli na gwałt mnie doganiać. Ja już byłem bardzo zaawansowany, funkcjonowałem na rynku, nie miałem żadnej konkurencji. Potem nagle ta technologia spadła jak grom z jasnego nieba i teraz już wszyscy wycinają, komponują, pstrykają. Zamazała się granica pomiędzy fotografią a tym, co się nazywa fotografią. Czasami trudno mi się ustosunkować do tego widzę, ale są fajne rzeczy robione przez jednostki.

Podobno miał pan kiedyś wspólną ciemnię z Romanem Polańskim…
Tak, jeszcze w czasach krakowskich. W końcu lat 40. i początku 50. Mieszkał wtedy u nas. Nadal utrzymujemy kontakt.

 

Lips, 1986

 

O panu też się mówiło, że jest pan reżyserem zdjęć.
Tak, z pewnością. Pracowało się w zespole ludzi, którym trzeba było kierować. Teraz już jestem dobrze zaznajomiony z technologią i mogę sobie radzić sam. Oczywiście, mam asystentów w razie potrzeby, ale uciekłem od sytuacji, w której byłem uzależniony od innych: właścicieli sprzętu, operatorów, informatyków. Czasami współpraca z nimi była trudna, bo nie mieli wykształcenia plastycznego i nie widzieli tego samego, co ja. Przez parę lat miałem wspólnika, który zajmował się stroną techniczną. Chciałem jednak nauczyć się tego fachu, potrwało to dobrych parę lat, ale udało mi się. Wydaje się to łatwe, ale początki bywają koszmarne. Był taki okres wątpliwości, czy mi się uda, ale z uporem dążyłem do zgłębienia tej wiedzy. Jestem samoukiem, więc robię to w sposób nieco przekorny i intuicyjny, inny niż operatorzy komputerów po kierunkowych studiach. Mogę porozmawiać na temat techniki moich zdjęć, ale wolę mówić o tym, co chcę pokazać. Dzisiaj każdy robi zdjęcia i uważa się za fotografa. W dodatku Internet stał się ogólnoświatową sceną, która pozwala każdemu pokazać się niezależnie od tego, czy ma to jakąś wartość. To rodzi arogancję. Ludzie mają poczucie, że wszystko mogą i muszą pokazać światu. To dla mnie okropne. Staram się unikać Facebooka czy Instagramu.

Nad czym pan teraz pracuje?
Mam kilka pomysłów. Powracam do starych zdjęć, przerabiam je, robię inne wersje, podobnie jak malarze. Dla mnie to, co robię, jest bardzo zbliżone do malarstwa. Pracuję też intensywnie nad moim archiwum. Mam tyle zdjęć, z tak różnych okresów, zdjęć analogowych, filmów, przezroczy, pierwsze kompozycje, które robiłem w ciemni na dużych kliszach. To wszystko trzeba skanować, zabezpieczyć przez płowieniem koloru, archiwizować, by mieć do tego łatwy dostęp. Niedawno zadzwonili do mnie z tygodnika New York Magazine, który z okazji swojego 50-lecia wydaje album. Kiedyś robiłem dla nich zdjęcia sesji o modzie surrealistycznej. Poprosili o oryginały. Znalazłem je błyskawicznie, chociaż nie były zeskanowane. A to dzięki żonie, która wiele lat temu wymyśliła system katalogowania moich dzieł, który fantastycznie funkcjonuje.

Jakie były pana pierwsze zdjęcia?
To te z Krakowa, z Piwnicy krakowskiej, z Kazimierza, z zaduszek jazzowych. Niektórzy z tych uwiecznionych przeze mnie jazzmanów są jeszcze wśród nas, byli na moim wernisażu, jak Zbyszek Namysłowski i Andrzej Dąbrowski. Moi koledzy niemalże z dzieciństwa.

 

Appolonia, 1985

 

A pana pierwszy aparat?
Pierwszy aparat dostałem od taty, Leica z lat 30. Potem udało się nam kupić w komisie aparat wschodnioniemiecki Exacta, to była pierwsza lustrzanka na świecie. Z tym aparatem wyjechałem do Stanów, był moim narzędziem pracy przez pierwsze kilkanaście lat. Teraz pracuję niemal wyłącznie z aparatem cyfrowym. Jednym z moich sponsorów jest Canon, współpracujemy od lat. Dzięki niemu mam dostęp nawet do najnowocześniejszego sprzętu.

Podobno następuje powrót tradycyjnych aparatów analogowych?
Tak, moje dzieci są tego przykładem. „Powykradały” wszystkie moje stare aparaty, te, które przetrwały, bo w pewnym momencie sprzedałem część. Teraz synowie zabrali resztę. Młodszy syn Emil odkrył, że starsze obiektywy są ostrzejsze od nowych i adaptuje je do sprzętu cyfrowego. Starszy Daniel pracuje z filmem,
ja muszę robić mu cyfrowe stykówki… Dobrze jest.

Sławę tak naprawdę przyniosły panu fotografie reklamowe?
Tak, w pewnym momencie musiałem jakoś zarabiać na życie. Nawiązałem kontakty ze światem reklamy i mody. Robiłem wiele różnych rzeczy. Zawsze trochę inaczej patrzyłem na świat i proponowałem inne rozwiązania artystyczno-wizualne. Udało mi się stworzyć pewną niszę dla siebie. Z czasem ludzie przyzwyczaili się do tego, co i jak robię i zaczęli zlecać mi różne realizacje. Miałem bardzo małą konkurencję. Zawsze miałem dystans do reklamy, nie wstydziłem się pracy w reklamie, ale raczej mnie to bawiło, nie traktowałem tego bardzo poważnie. W latach 60. pracowałem w agencji Greya jako dyrektor artystyczny, ale nie fotografowałem, tylko wydawałem zlecenia na realizację zdjęć, często bardzo kosztowne. Byłem na stałej pensji, ale pomyślałem, czy nie lepiej samemu spróbować. Na szczęście miałem znajomych, którzy wyciągnęli do mnie rękę i pożyczyli pieniądze na start, otworzyłem własne studio jesienią 1967 roku. Początki były ciekawe, trudne, skomplikowane, ale życie było łatwiejsze i tańsze. Czynsz za studio na 5th Avenue – ogromny loft przerobiony na pracownię – wynosił dwieście dolarów. W tej chwili to czterdzieści–pięćdziesiąt razy tyle. Niestety, honoraria za zdjęcia nie poszły w tym samym kierunku… Otwierając własne studio, miałem nadzieję, że dostanę zlecenia od byłego pracodawcy i kolegów, z którymi współpracowałem na co dzień, ale tu się zawiodłem. Pracowałem z obcymi ludźmi, również w Europie: we Francji, Włoszech, Anglii. Od tego czasu bardzo zmienił się świat. |

 

Birdshead, 2006