Éric Assous, Nasze żony, reżyseria Wojciech Pszoniak, występują: Wojciech Pszoniak, Wojciech Malajkat, Jerzy Radziwiłłowicz. Teatr Syrena w Warszawie, premiera: maj 2017.

 

Tekst: Agata Czarnacka

 

Tytułowe Nasze żony to Estelle, Carine i Magali. Choć żadna z nich ani razu nie pojawi się na scenie, dowiadujemy się o nich więcej, niż mamy okazję wiedzieć o wielu naszych znajomych. Magali ma wielkie serce i jeszcze większy temperament, w miłości wyznaje zasadę Wszystko albo nic. Carine jest wsobna, spokojna i, aby być szczerym, trochę leniwa; choć potem zrozumiemy, że jej sympatia do własnego łóżka ma poważniejsze psychologiczne podłoże. Estelle z kolei, seksowna bestyjka i rozrabiaka, za nic ma konwenanse. Ma też świetny tyłeczek i nie waha się go użyć. Problem w tym, że w rozmowach o Estelle lepiej byłoby używać czasu przeszłego.
Spektakl Nasze żony może zaimponować z wielu względów. Reżyserską odwagą Wojciecha Pszoniaka, który przywiózł sztukę Assousa do Polski z Paryża mimo zwykłych przeciwwskazań – że francuska, że przegadana, że skoro nie jest to farsa, to widzowie będą się nudzić – i brawurowo wystawił ją w warszawskim Teatrze Syrena. Każdy z trzech aktorów wchodzących na scenę przekracza kreowaną przez siebie postać. Wszyscy trzej wreszcie znakomicie sobie radzą z rygorystycznie potraktowanymi przez autora klasycznymi zasadami antycznego dramatu: jednością czasu, miejsca i akcji, grą z prawdopodobieństwem, wreszcie naśladowaniem (mimesis) jako osią całej fabuły.
Trudno bowiem oprzeć się wrażeniu, że trzej przyjaciele, Max (Malajkat), Paul (Radziwiłłowicz) i Simon (Pszoniak), spotykają się głównie po to, żeby nawzajem na siebie
popatrywać, szukając odpowiedzi na dręczące ich odwieczne pytanie Jak być mężczyzną?
Max to moralista; szalona noc z kumplami podda testowi jego sztywne zasady i zatwardziałe kawalerstwo. Przyjaciele uciekają do niego na karty, żeby pobyć w typowo męskim gronie. Nie kryją się z tym zresztą. Jako „mężczyzna w stanie czystym” Malajkat na scenie pokazuje zarówno korzystne, jak i negatywne aspekty tego stanu rzeczy. Z jednej strony nikomu nie przeszkadzają te cechy Maksa, które pozwalają mu być naprawdę sobą: pedantyzm i melomania. Z drugiej, starzejącemu się bon vivantowi doskwiera samotność, a głoszone przezeń moralne zasady charakteryzuje pewna abstrakcja reguł nieprzetestowanych w prawdziwym życiu, które rzadko bywa tak czarno-białe jak w jego wyobrażeniach.

 

 

Ale właśnie ten radykalizm i uderzanie w wysokie tony może imponować jego przyjaciołom, którzy obaj mają na koncie poważne kompromisy z życiem.
Paul, lekarz reumatolog, wydaje się urodzonym negocjatorem, a jego harmonijne i spokojne życie rodzinne robi wrażenie ideału. Oboje z żoną, Carine, wydają się mieć związek idealny. Domowe ciepło i pełna wolność, zero zazdrości, szczęśliwe, odchowane dzieci, napełniające ich rodzicielską dumą. Jak wy to robicie? – pytają zazdrośni znajomi. Paul puchnie z dumy. Jest przekonany, że jego życie rodzinne może być wzorem dla innych, a wszystko dzięki temu, że jest utalentowanym rozjemcą. Dopiero noc przegadana z przyjaciółmi uświadomi i jemu, i im, że brak konfliktów i unikanie konfrontacji to niezupełnie to samo, co udane porozumienie… I wreszcie Simon. Tu powody do zazdrości są jasne. Jego Estelle to najmłodsza i najładniejsza z żon. Seksowna, nieco wyuzdana, bardzo elegancka. Z klasą wydaje pieniądze, które Simon zarabia na swojej sieci salonów fryzjerskich. I jak głoszą plotki, wcale nie jest jedyną kobietą w jego życiu. Z jakiegoś powodu Simon, choć niski i niespecjalnie przystojny, ma powodzenie u pań. Zagadka rozwiąże się nad ranem, kiedy – wyprowadzany przez policję – w drzwiach wygłosi swoją ostatnią tyradę. To znakomita rola. Choć ociera się o sztampę, okazuje się niejednoznaczna, niebanalna. Ze wszystkich trzech bohaterów to właśnie Simon sprawia, że najpierw tracimy wiarę w męskość, a potem ją odzyskujemy.

Dramat Assousa można oczywiście interpretować na wiele sposobów. To kopalnia tropów i wątków do przemyśleń. Jest w nim konflikt tragiczny – sytuacja właściwie bez wyjścia, której przeżycie zmienia bohaterów na zawsze. Debata o najważniejszych w życiu wartościach – przyjaźni, miłości, rodzicielstwie, wierności sobie i innym. A wszystko to podane w strawnym sosie mieszczańskiego dramatu we wnętrzu, z antycznym rygorem trzech autonomicznych postaci, którym tylko niekiedy przerywają posłańcy – w tej wdzięcznej roli, którą w Atenach najczęściej odgrywali zziajani maratończycy lub chór, znakomicie odnajdują się współczesne telefony komórkowe.

 

 

Pszoniak zdecydował się rozegrać sztukę blisko tekstu, tylko z niewielkimi skrótami w stosunku do francuskiego oryginału. Scenografia jest ascetyczna (wszystko dzieje się w mieszkaniu Maksa, który gustuje w wysmakowanym minimalizmie), a oprawa muzyczna adekwatna do napięcia na scenie. Długie frazy, monologi, statyczna sytuacja sceniczna – cechy charakterystyczne teatru francuskiego, które jednak w Polsce nie zawsze przekonują – tu składają się na świetną i dobrze przyjmowaną całość dzięki znakomitemu aktorstwu. Fantastyczne panowanie nad warsztatem Radziwiłłowicza w roli słabego mężczyzny, który żyje złudzeniami, że ta słabość to jego siła, przywodzi na myśl niezapomnianą kreację Gajosa ze Śmierci komiwojażera. Groteskowy w pomiętym czerwonym trenczu Simon Pszoniaka okazuje się wielką postacią i pokazem prawdziwego zawodowego kunsztu. Nie dziwi, że to właśnie tę (choć najmniejszą) rolę zarezerwował sobie aktor Wajdy. Na tym tle nieco blado wypada pedantyczny Max Wojciecha Malajkata. Może dlatego, że na polskim gruncie epatowanie moralną wyższością zazwyczaj łączy się z powoływaniem na religię, a o tej w sztuce francuskiego autora w ogóle się nie mówi. Jednak, choć Max nie błyszczy, staje się przynajmniej znakomitym drugim planem dla swoich scenicznych partnerów. Do niego też należy ostatnie zdanie w sztuce, a jest nim: Kocham cię. |