Małe księgarnie to nie są zwykłe biznesy – to instytucje kultury i pierwsza linia walki o lepszy kraj. A my pozwalamy im upadać jak zasłużenie przegranym w zwykłej rynkowej grze – przekonuje Włodzimierz Albin, prezes Polskiej Izby Książki.

 

Tekst: Przemysław Bociąga

 

Niektórzy wydawcy podają, że można mówić dziś o koronawirusowym renesansie książek.
Takie głosy jeszcze do mnie nie dotarły, ale – przynajmniej przed epidemią – dane statystyczne były nieubłagane. Czytelnictwo w Polsce spada i obecnie jest na poziomie 38 procent. To przedostatnie miejsce w Europie, za nami jest już tylko Rumunia.

Co to za liczba?
Wszędzie na świecie podstawą badań czytelnictwa jest pytanie: czy czytałeś chociaż jedną książkę w ciągu ostatniego roku? No i, jak pan widzi, to nie jest wysoko postawiona poprzeczka. A w Polsce twierdząco odpowiada zaledwie 37 procent ludzi. Jeszcze kilkanaście lat temu mieliśmy ponad 50 procent.

Bałem się, że będzie jeszcze gorzej. Słysząc, że statystyczny Polak czyta rocznie jedną trzecią książki, obawiałem się, że oznacza to: pięć procent Polaków czyta setki książek, reszta – nic.
Mimo to nie ma się z czego cieszyć. Jedna trzecia ludności powyżej 15 roku życia przyznaje się do przeczytania jednej książki. W to trzeba wliczyć studentów, uczniów, którzy jeszcze przez cztery lata uczą się do matury. W Niemczech czy Francji odsetek ten wynosi ponad 70, a w Czechach to już ponad 80 procent. Rosjanie też są wyżej od nas.

Co właściwie wywołuje tak niskie czytelnictwo?
Polska kultura poszła w kierunkach, które nie pomagają w rozwoju kultury czytelniczej. Książki nie są łatwą rozrywką, nawet te lekkie: kryminały, powieści erotyczne itp. wymagają skupienia, wyboru, czasu. To o wiele większy wysiłek niż oglądanie seriali, przeglądanie czatów i tak dalej. A z drugiej strony, nie ma u nas czegoś takiego jak promocja postaw czytelniczych.

Jak promować takie postawy?
W innych krajach, które znam, nikt poważny nie może zostać politykiem wysokiego szczebla, jeśli nie napisał jakiejś porządnej książki. Nie mówię o wywiadzie rzece typu jak się panu spało na styropianie, tylko o prawdziwej książce o jego wizji kraju. Politycy i celebryci pokazują się z książkami. W Polsce wydawcy opowiadają sobie anegdotkę, że we współczesnych produkcjach BBC muszą się gdzieś pokazać książki: bohater ma bibliotekę albo ktoś coś czyta. Badania pokazują, że aby przygotować się do czytania w dorosłości, dziecko musi wynieść kulturę czytelniczą z domu, rodzice muszą czytać z dziećmi, dzieci muszą widzieć, że rodzice czytają, że to nie jest jakaś fanaberia. Tymczasem wszystkie badania wskazują, że jeśli dzieci wyjdą ze szkoły i dalej czytają książki, to inaczej pracuje ich mózg, inaczej się zachowują, inaczej są w stanie współpracować. Nie dotyczy to czytania tekstów na komputerze, reklam, SMS-ów, ale właśnie książek. Czytanie książki otwiera inne przestrzenie mózgu, sprawia, że inaczej on pracuje.
W Polsce to zaniedbaliśmy, choć przed epidemią widzieliśmy wzrost na przykład w Hiszpanii, kraju porównywalnym z Polską populacją, obszarem, w pewnym sensie także temperamentem.

Język hiszpański jednak ma dużo większą domenę, poszerzoną o literaturę iberoamerykańską. Tu dotykamy jeszcze jednego problemu: małego rynku wydawniczego języka polskiego. Ja czuję się winny niewspierania polskiego rynku czytelniczego, większość książek czytam po angielsku.
Ale w czasie badań czytelnictwa nie pytają, czy pan czytał polską książkę ani gdzie, i czy w ogóle, ją pan kupił. Wydawałoby się, że 37 procent Polaków powyżej 15 roku życia to nie jest mała liczba, bo to paręnaście milionów ludzi, którzy mówią: czytamy. Pozornie mało który biznes ma taki obszerny rynek. Tymczasem wcale to się nie przekłada na jego wielkość, która wynosi 2,5-3 miliardy złotych. To jest, jak mówi mój przyjaciel, tyle co mleko Łaciate. To jeden z mniejszych biznesów, jeżeli chodzi o kulturę. Większe obroty mają kina, prasa, streaming, nie mówiąc o grach komputerowych. W związku z tym rynek nie może się rozwijać tak, jakbyśmy chcieli. Bo, żeby czytelnictwo się rozwijało, muszą być książki i kanały dotarcia czytelników. W Polsce wydaje się w tej chwili około 36 tysięcy tytułów rocznie. Zapewne połowę stanowią książki naukowe, a pozostała część to są, powiedzmy, książki „do czytania”. Tymczasem na świecie wydaje się ich znacznie więcej: w Niemczech, Francji, Włoszech to jest co najmniej dwa razy większa pula tytułów. Wydawców stać na to, żeby wydać więcej różnych książek. I kolejny problem: kanały dotarcia do czytelnika są zupełnie niedrożne. Kiedyś takim kanałem były księgarnie, ale dziś ich już prawie nie ma. Jeszcze w latach 90. było 5-6 tysięcy księgarń, teraz jest półtora tysiąca, a za chwilę w związku z kryzysem kolejne będą znikać. Księgarnie internetowe wbrew pozorom ich nigdy nie zastąpią.

A zatem ruch „odrodzenia księgarń kameralnych” to nie tylko snobizm?
W tej liczbie 1,5-1,8 tysiąca księgarń mamy około 350  empików, pozostałe sieci i dużo małych księgarń, których część jest takimi, trzeba to sobie powiedzieć, sklepami papierniczo-zabawkarskimi z częścią księgarnianą. Ale te księgarnie stacjonarne, zwłaszcza dobrze prowadzone – jak w Warszawie Czuły Barbarzyńca czy Czytelnik na Wiejskiej – są miejscami, gdzie jest inny wybór tytułów, oferta, której nie ma w empiku. Ich nie zastąpią księgarnie internetowe, bo te są dla heavy userów – ludzi, którzy wiedzą, czego szukają. Nie znam wielu przypadków, żeby ktoś kupił w internecie książkę spontanicznie. Zanikanie księgarń sprawia też, że nie powstają nowe wydawnictwa, bo w jaki sposób miałyby zaistnieć na rynku? Na pierwsze półki empików ich nie stać, przebicie się z ofertą w internecie wymaga mnóstwo wysiłku i bardzo dobrego pomysłu. Więc, pozwalając się zamknąć małym księgarniom, zubażamy polską kulturę. One w praktyce są showroomami dla księgarni internetowych i w interesie całego rynku byłoby utrzymać ich istnienie. A zamiast tego się je niszczy.

Kibicuję jednemu z nowo powstałych wydawnictw specjalizujących się w prozie zagranicznej. Działa dwa lata i wydało tych książek już ze 30, wiele dość głośnych.
Ale co to jest 30 książek? Liczymy, że żeby wydawnictwo dobrze funkcjonowało i zaczęło się rozwijać, to powinno wydawać 50-70 tytułów rocznie. Przecież nie wszystkie z nich zyskają duże nakłady, ale trafią się i takie, które pociągną inne.

Ale 36 tysięcy tytułów rocznie to wciąż sto książek, które codziennie pojawiają się na polskim rynku wydawniczym.
Ja wydaję więcej niż jeden tytuł dziennie, mój konkurent tyle samo – a to tylko książki prawnicze i one się mieszczą na rynku. Proszę pomyśleć, jak bardzo ten rynek jest posegmentowany i podzielony pomiędzy te miliony ludzi. Przeciętny nakład książki to w tej chwili pewnie około trzech tysięcy egzemplarzy.

Czego potrzebuje rynek książki, żeby zacząć się rozwijać?
Po pierwsze tego, żeby książka zaczęła być traktowana jako towar chroniony. To wbrew pozorom nie jest pomysł księgarzy. Ponad połowa mieszkańców UE kupuje książki na podstawie przepisów, które my nazywamy w Polsce jednolitą ceną nowości wydawniczej. Polega to na tym, że książka przez rok po premierze, a w Niemczech nawet dłużej, nie może być sprzedawana taniej niż wynosi jej cena okładkowa. W Polsce nie udało się tych przepisów wprowadzić i teraz mamy sytuację, w której te małe księgarnie znikają, bo nie są w stanie konkurować z dużymi sieciami, z książkami, które sprzedaje się w supermarketach, ani z dużymi księgarniami internetowymi, gdzie nagminne jest sprzedawanie nowości wydawniczych z olbrzymimi rabatami.
Te przepisy, o których mówię, w Niemczech pojawiły się jeszcze w XIX wieku, we Francji w latach 80. na fali walki w supermarketami. Funkcjonują też choćby w Hiszpanii, Portugalii, we Włoszech. Te kraje stwierdziły, że książka jest zbyt ważnym obiektem, by być przedmiotem gry rynkowej. Bo jeśli zniknie jakaś istotna część rynku, znikną te małe księgarnie, zuboży to kulturę państwa.
Można by też, skoro już mamy takie fatalne czytelnictwo, wprowadzić ulgę podatkową na zakup książek, taką, jak w latach 90. w związku z użytkowaniem internetu. Księgarnie powinny być traktowane jako instytucje kultury, dzięki czemu władze lokalne mogłyby im pomagać.
Wprowadzenie jednolitej ceny książek urealniłoby ich koszt. Dzisiaj wydawca wie, że kiedy będzie próbował sprzedać książkę do dużych sieci, musi już na starcie dać duży rabat, dlatego sztucznie podwyższa cenę. Małe księgarnie dzielą się rabatem z hurtowniami, nie wynegocjują zniżek i przegrywają konkurencję.

A zatem duże sieci raczej szkodzą czytelnictwu, zamiast je podwyższać?
To nie jest tak, że nie doceniam dużych sieci. Empik jest bardzo ważną częścią naszej kultury czytelniczej z całą tradycją tej marki i elegancją jego salonów. Wolałbym, żeby tam były trochę inne książki, ale rozumiem, że empiki nie są po to, żeby kształtować gusta polskich czytelników. Chociaż to takie błędne koło, bo ludzie czytają te książki, które tam są na półkach, a one są tam, bo ludzie chcą je czytać.

Czy są jakieś wiarygodne listy bestsellerów w Polsce?
Takich całościowych nie ma. Są badania robione przez firmę Nielsen, ale nie wszyscy gracze rynku się do nich zapisali. Jeśli chodzi o beletrystykę, jestem przekonany, że zestawienie bestsellerów Empiku jest tu wiarygodne. Nie ma zaś nic takiego, jak lista bestsellerów New York Times.

Kto w takim razie sprawuje rząd dusz polskich czytelników?
Na pewno Empik i Bonito. Ważne są też duże wydawnictwa, takie jak Znak czy Wydawnictwo Literackie i inne, które wydają głośne książki. Wydawnictwo Literackie jest na fali, odkąd Nobla dostała Olga Tokarczuk, ale w tej chwili nie wygląda na to, żeby nawet takie wydarzenie było w stanie podnieść czytelnictwo w Polsce. Sprzedaż w grudniu ubiegłego roku nie wzrosła znacząco – po prostu ci, którzy chcieli i tak kupić komuś książkę pod choinkę, zamiast jakiejś innej kupili Tokarczuk. A zatem, kto w Polsce ma rząd dusz? Cóż, przede wszystkim musiałyby być tu jakieś dusze do rządzenia. |

Włodzimierz Albin – prawnik, wydawca, wykładowca akademicki. Prezes Polskiej Izby Książki od 2016 roku, od 2013 roku członek zarządu Stowarzyszenia Kreatywna Polska. Prezes zarządu wydawnictwa Wolters Kluwer specjalizującego się w dziedzinie prawa, biznesu, finansów i zarządzania w oświacie. Wolters Kluwer Polska Sp. z o.o. jest największym dostawcą informacji prawnej w Polsce. Ponad 80 procent przychodów firmy pochodzi ze sprzedaży produktów elektronicznych – Systemu Informacji Prawnej Lex. Wolters Kluwer SA jest też dostawcą oprogramowania dla kancelarii prawnych, notarialnych, zarządzania dokumentami i typu compliance.