Z twórcą przedsięwzięcia teatralnego „Pożar w Burdelu”, Michałem Walczakiem, rozmawiamy między innymi o planach uczczenia stulecia niepodległości Polski, aktualności ekspresji teatralnej i snach, które tkwią pod naskórkiem rzeczywistości.

 

Tekst: Agata Czarnacka
Zdjęcia: Katarzyna Chmura-Cegiełkowska, Radek Polak
Grafika: Marcin Władyka/studio headmade

 

Nie mogę nie zapytać o początki Pożaru w Burdelu – skąd się to wszystko wzięło?
Chyba z potrzeby serca, tak w skrócie. Szukałem w Warszawie ludzi o podobnej wrażliwości, jak Max Łubieński i grupa wspaniałych aktorów, z którymi zaczęliśmy kreować świat alternatywnej Warszawy. W piwnicy Klubu Chłodna 25 Grześka Lewandowskiego można było bezkarnie tworzyć, co komu przyszło do głowy. Pożar w burdelu powstał, bo skumulowały się różne elementy, które pozwoliły zebrać grupę ludzi, związać ich pod jednym szyldem i zacząć ten dziki ogród systematycznie hodować…

I od początku nazywaliście się Pożar w Burdelu?
Tak – to była dobra metafora i stanu ducha, i konwencji, która polegała na chaotycznym montowaniu różnych skojarzeń i piosenek. Początki były cudownie nieobliczalne!Wtedy w Warszawie kultura była okropnie przewidywalna. Brakowało scen alternatywnych, takiego jungowskiego cienia dla oficjalnej kultury. Także dzisiaj mam wrażenie, że większość artystów chce być na Zbawiksie… Warszawa jest bardzo mainstreamowym miastem, i dlatego jest głodna alternatywy, odmienności.

Za odmienność dostaje się po głowie.
Jeśli alternatywni twórcy mają dość determinacji, by się rozwijać, można przyciągnąć wspaniałą widownię. Czasem brakuje woli walki, wsparcia miasta i życzliwości mieszkańców.
Kiedy Klub Chłodna 25 przestał istnieć, wyruszyliśmy w wędrówkę, grając w kolejnych przestrzeniach. Przełomem była decyzja, by wejść na większą scenę i zagrać nie dla osiemdziesięciu, tylko dla trzystu osób. Akurat wtedy rodził się Teatr WARSawy w przestrzeni dawnego kina Wars. Zagraliśmy tam nasz pierwszy większy spektakl, czyli Gorączkę powstańczej nocy, i okazało się, że grupa aktorów z Chłodnej całkiem dobrze działa jako trupa teatralna z prawdziwego zdarzenia. To był przełom. Andrzej Seweryn zaprosił nas na dużą scenę Teatru Polskiego… I tak ta nasza podróż trwa do dziś.

Przyjazne środowisko instytucjonalne to wszak dokładnie to, na czego brak się przed chwilą skarżył, wskazując na problem braku alternatywy w polskiej kulturze…
Wzięliśmy się do roboty i zbudowaliśmy własną strukturę, własną widownię, własną markę. W rozmowach jesteśmy partnerem dla najlepszych teatrów.

Pożar w Burdelu określa się mianem kabaretu – a to budzi automatyczne skojarzenia z frenetyczną atmosferą przed nadciągającą burzą…
Wymyśliliśmy sobie taką hybrydową formułę, która powoli rozsadza formę kabaretu. Wydaje mi się, że w czasach dużego niepokoju, intensywnego rozwoju pod wpływem wielu działających na raz sił i bodźców takie hybrydowe formy lepiej działają na widza, niż trzymanie się sztywnych formuł: czystego kabaretu albo spektaklu w teatrze repertuarowym, produkowanego przez pół roku.
Nie wiem, i chyba nikt z nas nie umiałby powiedzieć, na ile odczuwany przez nas niepokój wywodzi się z grozy codziennych newsów, a na ile to są realne demony, które zaraz się zmaterializują. Hałaśliwy rodzaj odreagowania tego niepokoju jest na pewno terapeutyczny. Wbrew obiegowej opinii, że to dobry czas dla kabaretu, wydaje mi się że to bardzo dobry czas dla teatru – mamy dzisiaj głód głębszej opowieści, potrzebujemy przefiltrować chaos naskórkowych newsów przez soczewkę mitów baśni. Oprócz przeglądania gazet czy internetu, trzeba zanurzyć się w powieści, mitach, wrócić do głębszego rozumienia rzeczywistości. Świat bieżący interesuje mnie na tyle, na ile umiem rozpoznać, co to za sny tkwią pod spodem. Jestem przekonany, że tylko teatr ma narzędzia do tego, żeby dobrze to rozpoznać. Być może zresztą ponosimy dziś konsekwencje tego, że tej rzeczywistości nie rozczytaliśmy wystarczająco głęboko?
Przez jakiś czas wydawało się, że w Pożarze będziemy już tylko śpiewać o rowerach Veturilo, o placu Zbawiciela, krótko mówiąc – o liberalno-mieszczańskim końcu historii. A jednak historia upomniała się o swoje prawa. To wszystko domaga się przepracowania, a tymczasem nasza kultura reaguje zbyt wolno. Filmy – naturalnie odbierane jako podstawowe medium ekspresji ducha czasów – powstają bardzo długo. Potrzebujemy laboratorium języka, żeby na bieżąco uczyć się, jak o tym rozmawiać. Dla mnie taka forma jak Pożar w Burdelu, czyli kabaret, rewio-musical, jest dobrym narzędziem myślenia o dzisiejszym świecie.

Inna sprawa – trzeba to umieć napisać. Szybko, z nerwem, aktualnie.
Bardzo mi się podoba zdanie, które gdzieś przeczytałem u Petera Brooka a propos tego, czy William Shakespeare – aktor, który przybył do Londynu ze Stratfordu nad Avonem – mógł napisać sztuki wielkiego dramatopisarza Williama Shakespeare’a. Brook mówi, że jeśli ktoś wie, jakim uniwersytetem jest trupa teatralna, to wie też, że to jest absolutnie możliwe. Jak się ma zespół twórczych ludzi, którzy wzajemnie się inspirują, to efekt ich wspólnego myślenia jest niesamowity! My mamy w zespole tak silne osobowości, że to nieprawdopodobnie stymuluje. Nerw czy aktualność, o której pani mówi, to zasługa kolektywu: mamy nagromadzony „kapitał” postaci i pomysłów, który rozwijamy w czasie i to daje efekt gęstości, o który nam chodzi. Dużo myśli, które same z siebie układają się w jakaś strukturę.

Co planujecie w następnych odsłonach Pożaru?
Przyszły rok będzie szczególny, bo to stulecie niepodległości Polski. W ramach pięciolecia istnienia Pożaru w Burdelu chcemy zmienić formułę i sprawić, żeby spektakle były nieco dojrzalsze w formie, bardziej uniwersalne. Idąc za wezwaniem do patriotyzmu w kulturze, chcemy udoskonalić teatralną formę musicalu biograficznego – stworzyć cykl przedstawień o nietypowych Polakach, panteon słabo znanych, czasem zapomnianych patriotów-odmieńców. Pierwszy spektakl z tego cyklu, który nazwaliśmy roboczo „Sto wskrzeszeń na stulecie Polski”, osnuty będzie wokół postaci słynnego międzywojennego medium o pseudonimie Franek Kluski, który naprawdę nazywał się Teofil Modrzejewski. Chciałbym opowiedzieć o świecie międzywojennych seansów spirytystycznych, w których udział brała cała wielkomiejska elita. Fascynowali się tym wszyscy! Ta międzywojenna Polska, odradzająca się, tylko po to, by napotkać kolejną katastrofę, rozpięta między tradycją a nowoczesnością, jakaś taka zaburzona, wciąż w poszukiwaniu swojej tożsamości – to Polska, którą dobrze znamy i dzisiaj. Seanse wywoływania duchów połączone z desperacką próbą unaukowienia spirytyzmu wydają mi się doskonałą metaforą tej oscylacji.

 

Gdzieś między ceremonią Dziadów a szkiełkiem i okiem?
W każdym razie mamy swoją irracjonalną stronę, której się trochę wstydzimy, a kiedy ten romantyzm, potrzeba kontaktu z duchami, dochodzi do głosu, to się dziwimy. A przecież to tkwi w naszej tradycji… Odwiecznym naszym problemem jest, że choć próbujemy dokonać syntezy, to się nam ona nie udaje!
Wracając do pytania o plany na najbliższą przyszłość: w maju w Teatrze Syrena wystawimy musical o Józefie Bemie, czyli o patriocie, który stał się muzułmaninem… I tak będziemy ten panteon rozwijać. Chcemy zrobić kolejną odsłonę naszego powstańczego musicalu, gdzie głównym bohaterem byłby jedyny czarnoskóry powstaniec warszawski. Maks z kolei chce napisać o Teresie Orlowski… Będziemy ten nasz dziwny patriotyzm odważnie manifestować.

Pożar ma swój aspekt profetyczny. Wiele scenariuszowych pomysłów zaczęło – bez waszego udziału – przeobrażać się w rzeczywistość.
Wierzę w Jungowską zbiorową nieświadomość, do której artystom, nawet w swojej głupocie skojarzeń, zdarza się sięgnąć. Faktycznie wiele razy nasza absurdalna wyobraźnia rymowała się z wyobraźnią polityków… Zacząłem patrzeć na świat polityków jak na taką trupę teatralną – która też ma swój repertuar. Mówi się o tym, że to pojęcia i pomysły zarządzają Polakami. To, co się dzieje w Polsce, to nic innego jak serwowanie kolejnych pozycji repertuarowych,, tyle że w przebraniu jakichś pomysłów, haseł, akcji…
Myśmy wiele razy żonglowali takimi hasłami, na przykład „retro-futuro” – próba pójścia do przodu, a jednocześnie cofnięcia się, jakże charakterystyczna dla polskiego konserwatyzmu. Świetnie określił to w ostatniej książce Zygmunt Bauman – retrotopia. Rzeczywiście jest jakieś zaburzenia poczucia linearnego rozwoju, jesteśmy w dziwnych czasach, gdzie się to wszystko kotłuje, i wraca atmosfera przedapokaliptyczna, ale czy historia powtórzy się jeden do jednego? Czy Kim przyjdzie z atomowymi grzybkami i je odpali? Tego to ja naprawdę nie wiem.

Skąd w Pożarze w Burdelu ta fascynacja motywami śmierci, wskrzeszania trupów, życia po życiu? Jeden z waszych największych przebojów to „Warsaw Grobbing”, od stołecznej tradycji „chodzenia na groby”, towarzyskości na cmentarzach…
Patrzymy na to jak badacze karnawału… W karnawale jest życie i jest śmierć, to jest ważne. Jakiś rodzaj beki ze śmierci, karnawalizowania tych tematów – to ciekawy żywioł na scenie i w kulturze. Mam wrażenie, że trochę się wstydzimy przeżywania zbiorowych uczuć, że potrzebny nam do tego rodzaj teatru, karnawału, performance’u. Gdy w Burdelu śpiewamy na związane ze śmiercią tematy, to chyba to jest trochę oczyszczające. Daje też fajną rockandrollową energię. Do tej pory kultura masowa w Polsce omijała takie tematy. A tymczasem nasz naród, kultura i sama Warszawa zostały brutalnie doświadczone przez los. Choć codziennie mijamy jakieś tego ślady, tablice pamięci, pomniki, krzyże, to strasznie się boimy mówić o tym otwarcie i z tego czerpać energię…

Jak mówi psychoanaliza: jesteśmy sparaliżowani lękiem przed powtórzeniem się traumatycznego zdarzenia, w związku z tym ciągle je odgrywamy, ale cały czas w taki sposób, by się do niego nie zbliżyć.
Ciekawe. Myślę, że byłoby to źródło ogromnej siły, gdyby udało się nam zmierzyć z tym momentem traumatycznym i go przetransformować. Pamiętam, jak weszliśmy pierwszy raz do teatru WARSawy i chcieliśmy zrobić musical o powstaniu warszawskim. Część zespołu miała mnóstwo obaw, czy to tak można, czy wypada wpuścić w opowieść o Powstaniu trochę fantazji i wdzięku absurdalnej komedii, w której powstaniec przenosi się do współczesnych czasów i próbuje werbować hipsterów ze Zbawiksa? Ale jak już w to weszliśmy, okazało się, że zrobiliśmy ważne i żywe przedstawienie. Pokazaliśmy, że można inaczej podchodzić do tematu, który do tej pory był w zasadzie tabu, i w ten sposób traumę przerobić na nieprawdopodobną energię. |