Ani krzty romantyzmu

Książki, o której chcę powiedzieć, nie byłoby na polskim rynku bez jej tłumacza. Trudna, żołnierska angielszczyzna, najeżona kolokwializmami, bardzo często używanymi tylko w danym czasie, zależnymi od tworzonych naprędce neologizmów czy ówczesnej popkultury. Następnie, jak to z językiem bywa, przeistaczającymi się w inne słowa o innych znaczeniach. Jest to zatem książka, która łapie pewien wyjątkowy moment. Reportaż ten został napisany w 1977 roku, ale dopiero teraz trafia do naszych księgarń.

 

Tekst: Kuba Wojtaszczyk

 

„Na ścianie mojej sajgońskiej klitki wisiała mapa Wietnamu i czasem, kiedy późną nocą wracałem do miasta, tak zmachany, że ledwo starczało mi sił, żeby zdjąć buty, gapiłem się na nią, wyciągnięty na łóżku. Niesamowita była ta mapa, zwłaszcza teraz, kiedy nic już nie miała wspólnego z rzeczywistością (…). Była końcówka ’67 i nawet najdokładniejsze mapy pokazywały tyle co nic; równie dobrze można było czytać z twarzy Wietnamczyków, albo z wiatru – bez różnicy” – pisze Michael Herr na samym początku Depeszy, czyli reportażu uważanego za najważniejszą i najlepszą pozycję o wietnamskiej wojnie oraz ludziach, którym przyszło w niej uczestniczyć.
Herr w Wietnamie spędził dwa lata (1967–69) w roli korespondenta magazynu Esquire. Wyjechał na wojnę prowadzony romantycznym o niej wyobrażeniem, przedstawionej tak chociażby w tekstach Ernesta Hemingwaya, w których był zakochany. Jednak Herr szybko przekonał się, że z bitewnym mitem Wietnam nie ma nic wspólnego (inną kwestią jest, czy jakiekolwiek akcje zbrojne mają). Przyjechał butny, głodny wrażeń, chciał być prawdziwym pisarzem, ale wypadł na, jak siebie nazywa, nadętego dupka. W jednym z pierwszych dni sierżant pokazał mu zwłoki Amerykanów, „leżące niedaleko lądowiska w dwóch długich rzędach: było ich tak wiele, że nie mogli ich nawet wszystkich porządnie przykryć. Ale dla mnie nie były rzeczywiste, niczego się wtedy nie nauczyłem” – pisze. Minie miesiąc, zanim Herr przestanie odbierać wojenną rzeczywistość jako trochę grę, a trochę przedstawienie.
Dopiero wtedy, gdy zrozumie całe szaleństwo wojny, uda mu się uchwycić ten narkotyczny stan, który towarzyszy żołnierzom, wręcz uzależnienie od zabijania i przeżycia. Jednocześnie proste reguły, lecz z drugiej – zabójcze, wypaczone. Przedstawi nie tylko heroizm, ale głównie niekończący się strach, który próbowano uśpić haszyszem i marihuaną. Depesze to również obraz pokolenia dwudziesto- i dwudziestoparolatków; to ich najlepsze lata życia przypadają na wojnę, to oni muszą wcześniej dorosnąć, aby zmierzyć się ze śmiercią. Herr rewelacyjnie opisuje ten proces: „(…) wiek tych marines (…) trudno było odgadnąć, bo z ich twarzy błyskawicznie znikały wszelkie oznaki młodości. Chodziło o oczy: napięte, wypalone albo zwyczajne puste spojrzenia, nie było żadnego związku między nimi a resztą mimiki, i przez to wszyscy tam wyglądali na potwornie zmęczonych albo chwilo niepoczytalnych”. To z nimi przebywa autor, udaje się do dżungli, chowa przed ostrzałem. Sam wielokrotnie unika śmierci. Jemu się udaje, ale tysiącom innych już nie. Depesze to też traktat o iluzji; bo jak inaczej można nazwać przyjaźnie, które mogłyby być długotrwałe w „normalnym świecie”, ale w świecie powszechnej śmierci już nie. Nie wiadomo, kiedy stracę kumpla lub kiedy ten kumpel straci mnie. Wietnam to też bezsenność, lub bardziej – tak wielkie wyczerpanie, że nie można się wyspać, nie sposób odpocząć. I tacy są tam niemal wszyscy, których Herr portretuje w książce. Są na granicy, między jawą a snem, między życiem a śmiercią.

Depesze to obraz pokolenia dwudziesto-  i dwudziestoparolatków, ich najlepsze lata życia przypadają na wojnę, to oni muszą wcześniej dorosnąć, aby zmierzyć się ze śmiercią.

 

Depesze to również obraz ówczesnej amerykańskiej popkultury. Reportaż ten wypełniony jest muzyką Hendrixa, Dylana, Rap Browna czy Jaggera, czyli taką, jaką słuchali żołnierze w bazach rozsianych w wietnamskich lasach. Autor w brawurowy sposób wyśmiewa też wyobrażenia wyniesione z hollywoodzkich filmów, m.in. tych z Johnem Wayne’em, i zderza je z przerażającą rzeczywistością na polach walk. Wszystko w blasku flar, przy odgłosach wybuchów, syku lecących kul i smrodzie rozkładanych ciał.
Wojna odciska piętno – zdaje się mówić Michael Herr, który dobrowolne jej doświadczanie przypłaci głęboką depresją. Za jego stan najprawdopodobniej współodpowiedzialne będzie społeczne niezrozumienie działań korespondentów wojennych. Pisze: „Mówiono na nas amatorzy wrażeń, łowcy ran, czciciele chojraków, śmierciojady, wojnoluby, moczymordy, ćpuny, zmory, cioty z szafy, komuchy (…)”. Żołnierze najczęściej nie będą mogli uwierzyć i zaakceptować, że ktokolwiek z własnej woli chciałby uczestniczyć w tej wojnie. Herr, aż do śmierci w 2016 roku, nigdy nie otrząśnie się z Wietnamu. |