Słowo „mem” zrobiło w czasach sieci tak zawrotną karierę, że samo stało się jednym z najgorętszych memów. Co oznacza to dziwne słówko i skąd się wzięło? Wymyślili je pół wieku temu… badacze ewolucji. Kolorowe obrazki z błyskotliwymi podpisami są kontynuatorami mitów i starożytnych paremii.

 

Tekst: Filip Brunelewski

 

Kiedy piszę te słowa, hitem internetu jest #dollypartonchallenge: zestawienie czterech zdjęć, które w (auto)ironiczny przeważnie sposób komentują różnice między naszymi wizerunkami w różnych sytuacjach życiowych, symbolizowanych przez cztery różne media społecznościowe. Kiedy wy będziecie te słowa czytać, #dollypartonchallenge będzie już pieśnią przeszłości. I dobrze, nie ma sensu za nim gonić – będzie nowy wirus. Witajcie w świecie, w którym informacja rozprzestrzenia się zgodnie z epidemiologicznymi zasadami.

Jak się dziedziczy wiedzę

Porównanie memu do wirusa – choć, jak się przekonamy, jak najbardziej uzasadnione – może okazać się dość niefortunne. Od paru dni szerzy się bowiem nowy zabójczy wirus: prawdziwy, śmiertelny, a co najważniejsze – rozprzestrzeniający się na kolejnych nosicieli, którzy zabiorą go gdzieś w świat. Kilkaset przypadków w Chinach, pojedyncze, ale siejące panikę – na całym świecie. Także koronawirus z Wuhan ma swoje memy. Kiedy piszę te słowa, nie jest ich przytłaczająco wiele, być może medialna ekspozycja tematu musi jeszcze zrobić swoje. Jednak śmiesznych obrazków z napisami, roznoszących się po sieci, jest pewnie i tak więcej niż kolejnych nowych faktów dotyczących rozwoju epidemii i walki z nią. Obrazki wyrażają lęk lub oswajają go humorem. Jak w każdej podobnej sytuacji komentują zjawisko niemal natychmiast po pojawieniu się. I mutują w zawrotnym tempie.
Wirus okazuje się uniwersalną metaforą wszędzie tam, gdzie mamy do czynienia z namnażaniem się, przenoszeniem, a także mutowaniem. Ten dziwny, szczególny bezkomórkowy byt nie powinien w ogóle działać. Bo niby jak? Składa się z samego DNA otoczonego cienkim płaszczykiem, który go chroni. Nie jest komórką. Nie ma metabolizmu, jednak doskonale widać jego mniej lub bardziej zbrodnicze efekty działania.
Zaczęło się od genu. A właściwie od pomysłu na mem genu. W 1866 roku Gregor Mendel jako pierwszy opisał zasady mieszania się roślin, sugerując, że istnieje jakiś rodzaj informacji, według której powstają organizmy żywe. Tezy Mendla nie były zbyt głośne, ale w XX wiek wchodziliśmy już z pewnością, że są prawdziwe: w 1900 roku potwierdziło je niezależnie trzech naukowców. Wkrótce powstało samo pojęcie genu: cząsteczki, która przenosi informacje. A zatem geny są z nami już od stu lat (oczywiście jako koncept, bo tak naprawdę są z nami od czasu pewnej wielkiej rewolucji – powstania życia), a jednak przez większość tego czasu wiedzieliśmy o nich zaskakująco mało. Jeszcze w 2000 roku genetyk Ewan Birney, podczas spotkania roboczego projektu poznania ludzkiego genomu, zaproponował knajpiany zakład. Kiedy wszyscy najwybitniejsi genetycy świata po dniu obrad pili piwo w pubie, Birney puścił w obieg słoik i zeszyt. Każdy z uczestników popijawy mógł – wrzuciwszy do słoika jednego funta – obstawić, ile genów ma człowiek. Dziś znamy już zwycięzcę tego zakładu – zawartość słoika i butelkę szkockiej dostał Leroy Hood, który wpisał liczbę 25 947 (jest ich ok. 20 tys.). Byli jednak wśród najwybitniejszych specjalistów świata tacy, którzy obstawiali ponad sto tysięcy, a najwyższa liczba wynosiła 291 059. Jeszcze sto lat po odkryciu, że coś takiego jak gen musi istnieć, nie było dokładnie wiadomo, ile tego czegoś ma człowiek. Co więcej, do warunków zakładu – wpisanych w zeszycie przez jego organizatora – była definicja genu, bo i ona mogła w końcu okazać się niejasna i nieścisła. A to byłoby nie lada problemem, bo na szali stawiano reputację uczonego i słoik jednofuntówek.

Zarażanie mózgu

Choć nie było do końca jasne, czym są geny, naukowcy XX wieku ochoczo rzucili się, by eksplorować koncepcję, że za budową i rozwojem organizmów, a także naszych cech i zachowań, stoi jakaś forma kodowania informacji. Atmosfera naukowa zdecydowanie temu sprzyjała: w innym nurcie badań pojawiały się właśnie szanse na uniwersalne komputery – takie zastosowanie maszyn liczących, by efektem ich pracy i zadanych im działań, były nie tylko wyniki obliczeń lecz także odpowiedzi na pytania, wyświetlanie obrazów, wywoływanie informacji z baz danych. Alan Turing czy Claude Shannon należeli do pionierów czegoś, co dziś dla nas jest tak oczywiste.
Oczywiste było też, że informacja musi mieć nośnik. Działania prowadzone przez komputery – zapis i odczyt – w bardzo ewidentny sposób nawiązywały do wcześniejszych form kultury, do koncepcji pisma. Antropolodzy badali rozprzestrzenianie się informacji, zarówno ustnych, w postaci mitów czy zwyczajów, jak i tych od czasu, kiedy zaczęły być one utrwalane. Okazało się, że rozmaite motywy, scenki, fragmenty tekstów wchodzą ze sobą w skomplikowane relacje, że – co wiedzieli już romantyczni badacze baśni ludowych bracia Grimm – ulegają czemuś, co dziś nazywamy rekombinacją. Jak geny.
Wreszcie doszło do przełomu. W książce Samolubny gen z 1976 roku Richard Dawkins zaproponował, by spojrzeć na życie z innej perspektywy – nie istoty żywej, bo tak poszukiwane sedno tego zjawiska wciąż się nam wymyka – i spróbować zdefiniować życie przez pryzmat najmniejszych cząstek, które je napędzają: genów. Geny są czystą informacją. „Zaludniają” naszą przestrzeń, rywalizując o to, który okaże się najskuteczniejszy. Są bohaterem bajki, której na imię historia.
Spójrzmy: grupa ludzi kilkadziesiąt tysięcy lat temu przemieszcza się z Afryki na północ, na obszar, który dzisiaj nazywamy Europą. Ludzie mają raczej ciemną karnację, która blisko równika chroniła ich przed nadmiarem promieniowania słonecznego. Jednak tu dni są krótsze, brak światła powoduje niedobór witaminy D. Najczęściej chorują ci o najciemniejszej skórze, ich dzieci urodzą się słabsze, jedni i drudzy umrą pierwsi. Jaśniejsi przedstawiciele populacji będą radzić sobie lepiej, są zdrowsi, zostawią po sobie więcej potomstwa, które ma większe szanse na puszczenie w świat genu jasnej skóry.
Ta narracja z punktu widzenia człowieka nie ma jednak najmniejszego sensu: człowiek o takiej czy innej cesze i tak będzie martwy, nie podejmował przecież decyzji przy urodzeniu; cecha, którą miał, po prostu mu się przydarzyła. Nie jest też kowalem swojego losu w tym sensie, że świadomie wybiera sobie partnera lub partnerkę, dobierając cechy, które za kilkanaście pokoleń mogą okazać się dominujące. Wszystko w życiu po prostu mu się przydarza.
Opowieść zaczyna mieć sens, jeśli jej bohaterem, jak w kreskówce dla dzieci, uczynimy nie świadomą swoich działań istotę, ale samolubny gen. Używa on większego organizmu, który jest czymś w rodzaju pojazdu, by przetrwać i robi to najlepiej, jak może. Jeśli koduje właściwą cechę – wygra, a jego wygraną będzie zdominowanie środowiska. To właśnie Dawkins nazwał samolubnością – nie jest świadoma, jest po prostu pewną tendencją organizmów do zwiększania swoich szans na przeżycie.
Na końcu swojej rozprawy badacz sugeruje: a co, jeśli jest na świecie niebiologiczny replikator – mający swoje wehikuły podobnie jak gen, ale pozbawiony biologicznej podstawy, czysto niematerialny, funkcjonujący jako budulec idei, a nie materii? Dawkins zaproponował dla niego nazwę, analogiczną do genu: mem.

Mutujące informacje

Koncepcja memu jest więc z nami od półwieku. Sama oczywiście też jest memem. Kiedy była formułowana i dyskutowana przez naukowców, chodziło o prześledzenie mechanizmów, według których rozchodzą się idee. Eksperymentował z nią Umberto Eco, w Wahadle Foucaulta na przykład, przedstawiając historię Nowego Testamentu jako pomysłu czwórki dowcipnisiów, którzy wymyślili fikcyjnego bohatera, Jezusa, i założyli się o to, kto napisze lepiej jego dzieje. Ale potem opowieści zdobyły popularność i sprawy nieco wymknęły się spod kontroli. Podobnie jak wirusy, będące w jakimś sensie „czystym genem”, memy przenoszą się od organizmu do organizmu, mutując tak, by dostosować się do warunków i wytworzyć formę najbardziej odporną na zewnętrzne zagrożenia. Odpowiadają więc za upraszczanie historii: historyjka łatwiej się przyjmie, jeśli będzie opowiadała o walce dużego, pięknego i dobrego z małym, brzydkim i złym. Czasami, podobnie jak wirusy, memy wzbogacają organizmy nosicieli (tak jak cebulki tulipanów zarażone tzw. wirusem pstrości osiągały najwyższe ceny w trakcie XVII-wiecznego boomu, ludzie wyznający pewne idee cieszą się większym powodzeniem). Kiedy indziej, podobnie jak wirusy, memy wyniszczają swoich nosicieli (tak robi bardzo trwały mem antyszczepionkowy).


Nie są oczywiście rozumne, a ich wybory nie są polityczne. To nie Wysoka Rada Genów zdecydowała, że najlepiej dla dominowania nad środowiskiem jest programować swoich nosicieli na wyprostowaną postawę, nieco poniżej dwóch metrów wzrostu i górne kończyny z kciukiem przeciwstawnym. Podobnie było z informacją, która na przestrzeni tysiącleci znajdowała sobie coraz lepszych „nosicieli”. Język, a później pismo, prasa, telegraf, telewizja… Fakt, że dziś słowo „mem” kojarzymy z opisanym zdjęciem, jest jednak w jakimś sensie nieuchronny. Internet okazał się najlepszym jak dotąd nośnikiem do wirusowego obiegu idei. Replikacja i mutacje są łatwe i bezkosztowe jak nigdy dotąd, a infosfera sieci pojemna bez ograniczeń. Komputery pozwalają nie tylko podawać dalej informacje, ale też samemu je generować i modyfikować, dlatego, jeśli tylko uda się twórcy „zawirusować” melodię Grosza daj Wiedźminowi, z pewnością natychmiast znajdą się tacy, którzy wykorzystają tę narrację dla swoich celów: Grosza daj Andrzejowi – drwią z autora książek o Geralcie albo namawiają: Grosza daj barmanowi napisem na skarbonce na napiwki. Można powiedzieć, że memy są poszukiwaniem sensu. Odkrycie, że informacja rozprzestrzenia się wirusowo jest, a w każdym razie może być, równie brzemienne w skutkach, co odkrycie samych wirusów. Dziś, kiedy z zapartym tchem śledzimy rozprzestrzenianie się koronawirusa w Chinach, wiemy nie tylko, jak ważna dla zwalczenia tego problemu jest medycyna. Równie ważne mogą okazać się matematyczne modele rozprzestrzeniającej się epidemii, które gra Plague Inc. zamienia w przyjemną, choć makabryczną, rozrywkę. Podobnie memetyka – dziedzina wiedzy bliźniacza do genetyki – może (i coraz częściej próbuje) dać odpowiedź na równie ważne pytanie o roznoszenie się wirusa antyszczepionkowości.
Bo, jak wiemy coraz lepiej, sensy mają swoją strukturę: biblijny mem oko za oko, mityczna walka dobra ze złem, mem Boga czy mem demokracji, nawet mem ewolucji, który (na nieszczęście ludzi) odnajduje się w wielu zastosowaniach poza biologią. Dzisiejsze internetowe memy bardzo często służą do tego, by komizmem demaskować panikę, rozbrajać dezinformację śmiechem. Kiedy przyjrzymy się bliżej mechanizmom, według których roznoszą się informacje i kształtuje wiedza, może to dać w przyszłości wymierne korzyści. Takie jak ta, że zrozumiemy, dlaczego ludzie próbują prawdziwe wirusy leczyć witaminą C. |