Ma nieodpartą chęć ciągłego poznawania świata, lubi zejść ze szlaku i iść drogą, którą nikt wcześniej nie szedł. boi się karaluchów i nie wyobraża sobie macierzyństwa w Polsce. Kasia Adamik opowiada nam o tym, co oznacza dla niej słowo homofobia. w co wierzy, o czym marzy i o swoim najnowszym filmie.

 

Tekst: Hanna Halek
Zdjęcia: Marta Wojtal
Stylizacja: Edward Mess

 

Dariusz „Tiger” Michalczewski powiedział, że dopiero w Polsce poznał słowo „homofobia”. A Ty?
Odkąd przyjechałam do Polski, to słowo zaczęło mnie bardziej obchodzić, ale nie dlatego, że nigdy wcześniej się z nim nie spotkałam. Gdy mieszkałam w Stanach, często słyszałam o tamtejszych aferach, a nawet zabójstwach na tle homofobicznym. Na świecie nie wszyscy więc, jak widać, kochają gejów. Jest jednak jedna różnica pomiędzy Polską a większością świata zachodniego. Podstawowa. Wszędzie możesz dostać w twarz, dlatego że jesteś homo. Zawsze też znajdzie się jakiś procent ludzi, którzy nienawidzą innych, czasem jedynie z potrzeby obwinienia kogoś za własne nieszczęścia, z potrzeby stworzenia sobie łatwego wroga czy z powodu braku intelektualnych lub emocjonalnych możliwości, by poradzić sobie z własnymi demonami. Ale… Inaczej czujesz się w państwie, w którym wybrany – również przez ciebie – rząd jest po twojej stronie. Dostając od władzy jasny sygnał, że traktuje cię jako absolutnie stuprocentowego obywatela, masz łatwiejsze życie, nie czujesz się jak margines.
I tego właśnie w Polsce brak. Owszem, powoli zaczyna mówić się, że homofobia jest nieładna, ale tak naprawdę równości w tym kraju nadal nie ma. Poprzez brak uregulowania sytuacji osób LGBT rząd daje ciche przyzwolenie na to, by one były postrzegane jako „gorsze”.

Pożałowałaś kiedykolwiek, że powiedziałaś w Polsce publicznie, że żyjesz z kobietą?
Nie myślę, żeby w moim osobistym życiu coś się po tym zmieniło. Gdy ta rozmowa się ukazała, miałam już 37 lat. To nie był żaden coming out, bo nigdy się nie ukrywałam. W Ameryce po prostu nie miałam potrzeby mówienia o mojej orientacji publicznie. Mało tego – to nikogo nie obchodziło.

 

 

Dlaczego więc zrobiłaś to tutaj?
W związku z tym, że nie należę do osób walczących na barykadach, pomyślałam, że powiem te parę słów. To jest takie minimum, które mogę zrobić dla środowiska LGBT. Może chociaż kilka osób zmieni stosunek do gejów? Może kiedy mnie zobaczą, dojdą do wniosku, że nie jestem diabłem, że nie będą bać się osób o innej orientacji? Ja rozumiem, że możemy czuć lęk przed tym, czego nie rozumiemy albo nie znamy. Boimy się na przykład ciemności, bo gdy jest ciemno, z większą siłą uruchamia się nasza wyobraźnia, a w mroku może się kryć coś strasznego.

A Ty czego się boisz?
No wiesz, gdybyś kazała mi przejść przez jakieś podziemia bez latarki, po omacku, to pewnie bym się bała.

Czego?
Karaluchów (śmiech)…

A nie duchów?
Nie, naoglądałam się w życiu strasznych filmów i już mam na duchy pewną odporność (śmiech). Nie zapraszam ich do swojej wyobraźni.

Równie dobrze mogłabyś więc do niej nie zapraszać karaluchów. Albo wyobrazić sobie, że w ogóle nie istnieją.
No tak, tylko że one… istnieją (śmiech). I ja nie wiem, co z nimi począć. Niektórzy chodzą do hipnotyzerów, którzy zmuszają ich wyobraźnię do wytworzenia obojętności wobec robaków i to działa. Sama jednak nigdy nie korzystałam z pomocy hipnotyzera, wróżki czy bioenergoterapeuty. To za mocny new age jak dla mnie. Jednocześnie zdaję sobie sprawę, że im więcej wiemy o świecie, tym tak naprawdę wiemy mniej, więc nie chcę krytykować. Kilka lat temu NASA sfotografowała kompletnie pusty kwadracik na niebie. Uczeni odkryli, że w tym jednym pustym, czarnym kwadraciku są miliony nowych galaktyk.

Czyli ludzie powinni zatrzymać się w tej pogoni za dowodami na własną niewiedzę?
Broń Boże. Z tego właśnie imperatywu, 10–15 tysięcy lat temu, startując z jednego miejsca w Afryce Centralnej, człowiek zaludnił całą kulę ziemską… Na piechotę. Nasza najbardziej ekscytująca cecha to właśnie potrzeba eksploracji, niekończąca się chęć i ciekawość ujrzenia, co jest po drugiej stronie rzeki. Albo za górką.

 

 

A Tobie zdarzyło się, że pomyślałaś o czymś jako o objawieniu?
Nie mam w sobie wielkiej siły odkrywcy, który oto nagle pokaże coś światu, ale ciągnie mnie to, co nowe. Lubię zejść ze szlaku, pójść drogą, którą może nikt przede mną nie szedł, zgubić się w moim mikrokosmosie, w dziczy, bez planu. Uwielbiam Północ: Norwegię, Finlandię, polarne maliny, fiordy, białe noce i… zero robaków (śmiech). Pusto. Zimno. Można przejść wiele kilometrów i nikogo nie spotkać albo dojść do jakiegoś malutkiego miasteczka, w którym nieoczekiwanie mieszkańcy nakarmią cię świeżym łososiem z grilla. I tak oto jesteś w kompletnie innym, odkrytym przez siebie i dla siebie świecie. Lubię tak. Uwielbiam też na przykład filmy science fiction, bo w nich można stworzyć rzeczywistość zupełnie od zera, wykreować całkiem inne reguły, niepodciągnięte pod żadne inne wcześniej istniejące. Po prostu wymyślasz świat od podstaw. Nie ma czegoś, co jest bardziej czy mniej prawdopodobne. Wszystko jest możliwe.

Gdybyś wymyślała taki świat, to moralnie bardzo odbiegałby od naszego?
Myślę, że najciekawiej byłoby stworzyć go tak, by były w nim dozwolone rzeczy, które na przykład w dekalogu są zabronione. Wobec tego każdy mógłby być złodziejem albo wszyscy byliby mordercami, a nasz bohater jako jedyny by się buntował. Ważne, by bohaterowie dowiedzieli się czegoś o sobie albo o świecie, coś istotnego przeżyli. Lubię filmy, które zadają pytania. Teraz pracuję nad thrillerem filozoficznym opartym na prawdziwej historii Krystiana Bali i jego głośnej aferze sprzed paru lat, kiedy to skazano go za współudział w zabójstwie, a dowody znaleziono w książce, którą sam opublikował. To opowieść pełna niedopowiedzeń i niejasności. Jest metafizyka, mrok, silny język obrazu, demony wewnętrzne, głęboka dwuznaczność i próba zrozumienia tego, co takiego pcha człowieka do czynienia zła… Ale nie ma morału (śmiech).

Kiedy będzie można zobaczyć ten thriller?
Nie mam pojęcia. To, co jest najgorsze w filmie, to jego długi proces powstawania. Z jednej strony masz więc ogromne podniecenie historią, która do ciebie przemówiła, z drugiej ciągnące się w nieskończoność próby sfinansowania filmu. Przy czym ty uważasz, że to najlepszy projekt na świecie, a inni niekoniecznie (śmiech). Po roku czy dwóch dostajesz pewnej schizofrenii. Z jednej strony musisz się totalnie zaangażować w projekt, żeby on miał szansę powstać, zakochać się w nim, z drugiej – nie możesz funkcjonować na tak wysokich obrotach przez tak długi czas. I to jest stała walka między tymi skrajnymi emocjami: ostrożnością a zakochaniem się w scenariuszu. Zdarza się też, że mimo twojej wielkiej miłości film i tak nie powstaje. Wtedy twoje serce pęka, dewastują cię depresyjne myśli. Generalnie niewesoło. Ale… takich tragedii mam już na koncie wiele. I żyję (śmiech)!
I nadal potrafię się w filmie zakochać, choć myślę sobie, że pewnie każdy ma jakiś swój limit i w końcu mówi: „Mam to w dupie”. Może ja też tak w końcu kiedyś powiem?

Nie lepiej byłoby już teraz otworzyć cukiernię w Lyonie?
Coś ty. Gotować coś, piec? Nie! W Lyonie? Tam wcale nie jest tak pięknie. To już wolę bar. Rumerię. Chyba nie ma żadnej w Warszawie. Bambusowy dach, taka prosto z Karaibów wycięta, popękana betonowa podłoga pomalowana na czerwono. Długi bar ze starego, wytartego drewna, na którym ludzie opierali swoje łokcie przez dwieście lat, sięgając po kolejną szklankę.

Nie rozpiłabyś się?
Jeszcze bardziej niż teraz (śmiech)? Nie. Rumu na szczęście nie da się dużo wypić. Jego się sączy, a nie pije duszkiem albo robi koktajl Sex on the Beach. Generalnie nie lubię twardych alkoholi, ale rum mnie zachwycił. Oczywiście taki prawdziwy, robiony na świeżej trzcinie cukrowej, a nie melasie. Bierzesz łyk, zamykasz oczy i masz wrażenie, że jest ciepło, że świeci słońce.

 

Garnitur, Tomasz Ossoliński; koszula, Marks & Spencer; buty, Noe Vision; okulary w okrągłych oprawkach, Persol Makijaż i fryzury: Emi Noremberg. Asystentka stylisty: Marta Waglewska. Asystent fotografki: Zbyszek Szych Podziękowania dla zakładu krawieckiego pana Witka

 

Myślisz, że gdyby polscy księża pili rum zamiast wina, nasz kraj byłby szczęśliwszy?
(śmiech). To bardzo możliwe, wiesz? Zresztą oni chyba tylko trochę mogą sobie w czasie mszy łyknąć, i to dopiero może być frustrujące. Tylko tak na smaczek? Spróbować i nic dalej? Prawdziwa masakra (śmiech). Ironizuję trochę, ale coś w tym jest. Wiesz zresztą, że nie jestem osobą religijną, na pewno nie katoliczką, bardziej agnostyczką.

Nie wierzysz, że po śmierci pójdziesz do nieba, do rumerii, słońca?
Po prostu nie mam takiej potrzeby, żeby mi ktoś, do kogo nie mam zaufania, mówił, co jest po śmierci. Wiem na pewno, że nie wiem. Myślę sobie, że może będę miała miłą niespodziankę (śmiech). To się okaże, ale nie potrzebuję księdza, żeby mi opowiadał, co będzie później. Jeszcze w Polsce mama spytała mnie, czy chcę chodzić na lekcje religii, bo inne dzieci chodzą. Okazało się, że te lekcje są w tym samym czasie, co Teleranek, w niedzielę rano, więc oczywiście wybrałam kreskówki. Mama spytała mnie, czy się nie boję, że Bóg się obrazi. Wtedy spojrzałam na nią poważnie i powiedziałam: „Mamo, Bóg ma ważniejsze sprawy na głowie”. Żeby było jasne, uważam, że wiara może być czymś pięknym i ważnym, ale mam dużo zastrzeżeń do tego, jak funkcjonuje Kościół katolicki w Polsce.

A jednak uważasz, że religia jest ważna?
Pod warunkiem, że ludzie nie używają jej do siania nienawiści, że nie jest ona pretekstem do poniewierania innymi, ale do znalezienia swojego wewnętrznego spokoju. Czuję wielką niechęć do polskiego kleru, jeśli chodzi o to, co on wyczynia z pojęciem chrześcijaństwa, które gdzieś tam na tym swoim pasie startowym jest bogate w miłosierdzie, miłość, dobro. Ale gdzie to się podziewa w praktyce? Zniknęło. Ambony używa się dziś do robienia polityki, zapominając, że życie duchowe człowieka nie ma nic wspólnego z sejmem ani ustawami. Uważam też, że pojęcie miłosierdzia powinno dotyczyć wszystkich bliźnich. Niezależnie od tego, czy są czarnymi, Żydami, gejami czyz PO. W Biblii każdy jest dzieckiem Boga. Nie ma lepszych i gorszych. Księża powinni więc uczyć ludzi akceptacji, zrozumienia i nieść między ludzi spokój, a nie podjudzać ich, szczuć jak psa, któremu tak długo macha się palcem przed nosem, aż wreszcie zezłości się i kogoś ugryzie. No, ale niestety, właśnie to jest bardzo typowe dla polskiego kleru, z nielicznymi wyjątkami, jak ksiądz Lemański, człowiek z imperatywem czynienia dobra, sukcesywnie miażdżony przez system kościelny. Może trzeba by ich wszystkich wyrzucić i zaangażować nowych? Takich, którzy co niedzielę na mszy będą dawać ludziom jakąś pozytywną energię, a nie pluć na dziecko z in vitro. No, ale łatwo powiedzieć.

A gdybyś zdecydowała się na dziecko, a ono w pewnej chwili zapragnęłoby chodzić na religię?
Gdybym zdecydowała się na dziecko, to wyprowadziłabym się z Polski i wtedy mogłoby sobie chodzić, dokąd chce. I tak już męczę się tu z niektórymi sprawami. Z moją partnerką nie jesteśmy w stanie uregulować nawet pewnych prostych rzeczy. Mamy wspólny kredyt, samochód – a co by było, jeśli jednej z nas coś by się stało? Ta druga osoba jest w ostatniej grupie podatkowej, musi więc zapłacić państwu ogromnepieniądze za to, co razem posiadamy, większe pewnie niż realna wartość naszych dóbr. Zostaje więc na lodzie. A historie typu choroba, szpital, dostęp do danych, podejmowanie decyzji za drugą połowę? W świetle prawa jesteśmy w Polsce nieznajomymi. Nie mamy praw par hetero. Gdybyśmy miały więc razem dziecko, powiedzmy biologicznie moje, to gdyby mi się coś stało, moja partnerka nie miałaby prawa go zatrzymać, wychowywać dalej. Nie mogłaby także uruchomić procedury oddania moich organów, mimo że gdy mieszkałam w Stanach i robiłam prawo jazdy, musiałam w kwestionariuszu zaznaczyć, czy chcę być dawcą czy nie. Chciałam. Jeśli więc pytasz mnie o dziecko w Polsce, odpowiadam: nigdy w życiu. Teraz z różnych powodów, między innymi zawodowych, najczęściej jesteśmy z moją partnerką w Warszawie. Ale mówimy kilkoma językami, jesteśmy jeszcze młode. Możemy mieszkać wszędzie. Tym bardziej że obie jesteśmy wciąż ciekawe, co jest po drugiej stronie rzeki. Albo za górką. |

 

Zdjęcie: ©Julia Sudnitskaya/Fotolia.com
Rum Ti’punch

Co?
Wymagany jest rum ciemny albo stary. Czyli dobry. Najlepiej z Karaibów albo z Kolumbii.
Koniecznie z certyfikatem i ze świeżej trzciny. JM – mój ulubiony – powstaje w środku dżungli, leżakując w spoconych dębowych beczkach na Martynice.

Jak?
Bierzesz syrop z trzciny cukrowej, wlewasz kropelkę na dno niskiej szklanki z grubego szkła. Chodzi o to, by tą kropelką wypełnić dół szklanki, zrobić z niej cienki „dywanik”. Na niego wlewasz rum, około 1/3 szklanki. Bierzesz limonkę, odkrawasz kawałek skórki, tak by nieco zahaczało o miąższ, ale nie było zbyt dużo soku, i wrzucasz do szklanki.
Potem mieszasz całość drewnianą miotełką – lele, w taki sposób, jak ogień rozpala się patyczkiem. I już.
Rumu nie schładza się. I, broń Boże, lód!