Moje pierwsze świadome spotkanie z malarstwem Teresy Pągowskiej miało miejsce w 2008 roku w warszawskiej galerii aTak – w publicznych kolekcjach jej obrazy spotyka się rzadko i pojedynczo. Tymczasem wystawa „Przesypywanie czasu” była jak fala uderzeniowa przy wybuchu bomby. Czasem mam wrażenie, że od tamtej pory, do dziś dzwoni mi w uszach. Wrażenie to z mocą powróciło dzięki monograficznej wystawie artystki w Galerii Opera mieszczącej się przy Teatrze Narodowym.

 

Tekst: Agata Czarnacka
Zdjęcia: Galeria Opera, Międzynarodowe Biennale Plakatu

 

Teresa Pągowska urodziła się w grudniu 1926 roku w Warszawie, ale szkołę powszechną ukończyła tuż przed wybuchem wojny w Poznaniu. Zaraz po wojnie wstąpiła do Poznańskiej Szkoły Złotniczej, która niedługo potem stała się Państwową Wyższą Szkołą Sztuk Plastycznych, gdzie uzyskała dyplom w 1951 r. W Poznaniu była asystentką w pracowni prof. Jana Piaseckiego, ale już wówczas przyjaźniła się też z artystami o krakowskich korzeniach i z kręgu kapistów (np. Arturem Nacht-Samborskim.). Kiedy więc po „odwilży” w 1958 r., do Polski postanowił wrócić z Wielkiej Brytanii słynny malarz Piotr Potworowski, Teresa w naturalny sposób znalazła się w kręgu wokół mistrza, zaprzyjaźniła się z nim, a nawet została asystentką w jego pracowni. Było to już na ASP w Gdańsku (od 1950 r. Pągowska pracowała w Katedrze Malarstwa Architektonicznego PWSSP w Sopocie, więc przenosiny nie były skomplikowane).
W latach pięćdziesiątych Pągowska uczestniczyła, jak większość artystów i intelektualistów w tym okresie, w odbudowie kraju. Ale nie chodziło, na pewno nie tylko o to, o odgruzowywanie zniszczonych fragmentów miast czy przysłowiowe „podawanie cegły”. To, co trzeba było odbudować – a na Ziemiach Odzyskanych, do których należał przecież Gdańsk i Sopot – nawet budować od nowa, to była polska tożsamość i więzi społeczne wyrażające się w kulturze i sztuce. „Odwilż” po śmierci Stalina w 1956 r. była pod tym względem przełomem – przed tą datą i ze Wschodu i z całkiem polskiej „centrali” szły ścisłe wytyczne programowe, które dla wielu artystów były źródłem utrapień i wewnętrznych konfliktów. Na szczęście droga artystyczna Pągowskiej nie kreowała zderzeń z narzucanym programem socrealistycznym.

Pożądane przez nią artystyczne wątki i elementy – ruch, kolor, relacja – znajdowały dla siebie miejsce w nowej polskiej sztuce, a gigantyczne pole budowy – w tym tej nienamacalnej, ideowej i artystycznej – chłonęło jej intuicje i rozwiązania. Pągowska wzięła udział w odbudowie gdańskiej Starówki, projektując dekorację fasad dwóch kamienic przy Długim Targu. Jak przypomina jej sylwetkę portal Zbrojownia Sztuki, brała też udział w pracach nad koloryzacją nowych hal w Porcie w Gdyni i dekoracją sal zamku w Gołuchowie. Zaangażowała się w organizację Festiwalu Sztuk Plastycznych w Sopocie i do 1962 roku pełniła funkcję przewodniczącej komitetu organizacyjnego.
W 1958 roku wyszła za malarza Stanisława Teisseyre’a, ale prawdziwa miłość przyszła później. Był nią Henryk Tomaszewski, warszawski grafik, twórca i filar Polskiej Szkoły Plakatu. Tomaszewski, za którym Pągowska wróciła do dawno niewidzianej Warszawy, był też ojcem jej jedynego syna, Filipa Pągowskiego, który dziś odnosi za granicą ogromne sukcesy jako grafik i projektant – jest autorem m.in. słynnego serca z oczami, pełniącego funkcję logo marki Comme des Garçons, a także nowej identyfikacji graficznej wszystkich klubów amerykańskiej ligi NBA.
W Warszawie Pągowska zaczęła pracę na Wydziale malarstwa ASP, gdzie do końca swojej pedagogicznej kariery prowadziła własną pracownię. W jej ramach rozwijała swoją dość osobną artystyczną ścieżkę – tzw. szkołę nowej figuracji. Choć to sformułowanie brzmi tajemniczo, wszystko stanie się jasne, gdy spojrzymy na jej obrazy. Chodzi o malarstwo figuratywne, przedstawiające identyfikowalne postaci, zwierzęta, sprzęty, ale przefiltrowane przez doświadczenie abstrakcji, to znaczy, świadome autonomicznej siły plamy, koloru, proporcji, kompozycji. Pągowskiej przy tym udała się sztuka nie lada – do repertuaru środków ekspresji charakterystycznych dla dwudziestowiecznego malarstwa postabstrakcyjnego dodała jeszcze jeden, a mianowicie brak.


Obrazy Pągowskiej uderzają siłą i koncentracją. Nie widać na nich zbyt wielu szczegółów – ich siła wyrazu budowana jest dzięki uszczupleniu ekspresji, zatrzymaniu pędzla w odpowiednim momencie – płótna Pągowskiej bardzo często zieją całymi połaciami nawet nie zagruntowanej tkaniny. Ale także umiejętnego powstrzymywania się przed „przerysowaniem”. Jest na nich to, co artystka uznała za niezbędne: „Trzeba dużo widzieć, by dużo odrzucać, poprzez eliminację zyskiwać większe bogactwo, a skrót formalny ma służyć jasności wypowiedzi i zyskiwać siłę obrazu. Ciągle szukać własnego „ja” i walczyć z tym szczęściem, którym jest malowanie”.
Co ciekawe, płótna, które w oczach widzów wydają się minimalistyczne i doskonałe, sama malarka uważała za owoce narosłe na… błędzie. W telewizyjnym wywiadzie dla programu Bzik kulturalny artystka przyznała, że to właśnie ruch pędzla, który postrzega jako błędny, uważa za początek prawdziwego procesu twórczego, swojego dialogu z obrazem. „Ciągle się mylę, nie trafiam, walczę z płótnem – moim przyjacielem i wrogiem jednocześnie. Jesteśmy w tym sami – ono i ja – napisała nawet w katalogu do jednej ze swoich wystaw. Samotność zresztą była jej fetyszem. Była przekonana, że nikła obecność kobiet w sztuce i, szerzej w kulturze, wynika z tego, że nie potrafią osiągać, nieodzownego w procesie twórczym, poziomu wyizolowania. Ona sama była w tym bezwzględna – relacje przyjaciół państwa Tomaszewskich zgodne są co do tego, że para była niesamowicie zgrana w tym, że po powrocie z Akademii do domu na warszawskim Mokotowie… każde z małżonków znikało w swojej pracowni i zapadało w twórczy trans. Tomaszewski ukuł na to określenie (które do dzisiaj funkcjonuje, acz w nieco innym kontekście) – „dupogodziny”. Pągowska była subtelniejsza, ale przeświadczenie, że sztuka wymaga koncentracji i „porządnego przysiądnięcia się” przeziera w jej twórczości. Przyjrzyjcie się dokładnie. To ona, to Pągowska właśnie, ta kobieta siedząca na krześle, zadzierająca nogę w energetycznym tańcu. |