W tym roku Narodowe Forum Muzyki zaprosiło mnie na wyjątkowy koncert jeszcze przed oficjalną inauguracją sezonu. Okazją była, niestety ostatnia, wizyta w Polsce legendarnego dyrygenta Zubina Mehty, który wraz z Israel Philharmonic Orchestra zawitał do Wrocławia, aby uświetnić otwarcie tegorocznego festiwalu Wratislavia Cantans.

 

Tekst: Jan Melloman
Zdjęcia: Sławek Przerwa

 

Formalnie, pod koniec bieżącego roku, wielki Zubin Mehta pożegna się z melomanami i salami koncertowymi całego świata ostatnią serią występów w Tel Awiwie, na których wraz ze swoją orkiestrą po raz ostatni będzie towarzyszył wybranym solistom. Jego odejście to bez wątpienia koniec pewnej epoki. Każdy przecież pamięta słynny koncert Trzech tenorów (Pavarotti / Carreras / Domingo), noworoczne bale w wiedeńskiej Staatsoper czy duet Montserrat Caballé / Freddie Mercury i słynną Barcelonę (hymn igrzysk olimpijskich z 1992 roku). Za każdym z tych wyjątkowych zjawisk stał utalentowany, nadzwyczaj emocjonalny i motoryczny, urodzony w Bombaju indyjski dyrygent, który przez ponad 50 lat kierował orkiestrą symfoniczną w Tel Awiwie. Jego ostatni koncert w Polsce, we wrocławskim Narodowym Forum Muzyki, musiał przyciągnąć i przyciągnął tłumy. Szczególnie, że w programie była symfonia Gustava Mahlera, słusznie uznawanego przez wielu za największego symfonika w historii muzyki. Była to trzecia symfonia z dorobku austriackiego romantyka, która jest dość specyficzna. Bowiem oprócz charakterystycznych uniesień i głośnego finału zawiera mnóstwo długich, przestrzennych i łagodnych linii melodycznych, które są bardziej charakterystyczne dla muzyki impresjonizmu. Nie jest łatwo porwać słuchaczy tak łagodną muzyką, szczególnie gdy spodziewają się fanfar i fortissimo. Ta sztuka nie do końca udała się także filharmonikom z Tel Awiwu.

Zabrakło dynamiki w „malowaniu” dźwiękiem, głównie w smyczkowych sekcjach orkiestry. Chociaż utwór zabrzmiał poprawnie, niezwykle czysto, (co jest wyzwaniem w tak wymagającej auli, jak sala koncertowa Narodowego Forum Muzyki, w której słychać nawet najdrobniejszy fałsz) to niestety dość płasko, co w przypadku trzeciej symfonii Mahlera mogło być lekko nużące. Jednak ogólny odbiór całego koncertu był ciepły i pozytywny, a kilkunastominutową owację na stojąco dedykowano głównie Maestro Mehcie, który, mimo iż na scenę wszedł o lasce i dyrygował siedząc, to emocje i gorące brawa sprawiły, że wielokrotnie powracał na scenę, aby pożegnać się z wiwatującą publicznością. Trzeba koniecznie dodać, że dyrygowanie którąkolwiek z monumentalnych symfonii Mahlera trwających blisko dwie godziny, oprócz wyzwania artystycznego, jest dla każdego dyrygenta również trudnym sprawdzianem wydolności fizycznej. Tym większe słowa uznania należą się 83-letniemu Zubinowi Mehcie. Dla uczczenia tego niezwykłego wieczoru oraz w hołdzie wielkiemu Maestro, około godzinę przed koncertem, odbyła się kameralna uroczystość odsłonięcia okolicznościowej tablicy z autografem dyrygenta, wmurowanej w deptak tuż przed głównym wejściem do NFM.

Czas się nie liczy

W dzisiejszym świecie czas jest zawsze deficytowy. Jeśli można, staramy się skracać wszystkie czynności, na których możemy zyskać cenne minuty lub godziny. Jedynym elementem, na który bezwzględnie poświęcilibyśmy więcej czasu, jest relaks. Od czasu, gdy z Warszawy do Wrocławia mam okazję i przyjemność podróżować samochodami BMW, nigdy nie pomyślałem o coraz popularniejszych, bardziej dostępnych i szybszych połączeniach lotniczych. Powód jest dość oczywisty: podczas lotu z Warszawy do Wrocławia nie mam możliwości posłuchać w całości jakiejkolwiek symfonii Mahlera! A bardzo lubię, gdy taka podróż jest czasem wytchnienia, relaksu, i stwarza możliwość delektowania się ulubioną muzyką, do tego odtwarzaną w najwyższej jakości. Mimo iż jadę szybko lub bardzo szybko, nigdzie nie muszę się spieszyć. Zarówno wyjazd z Warszawy, ewentualny postój na trasie i dotarcie do wrocławskiego hotelu odbywam we własnym tempie i na swoich warunkach.
Tym razem do Wrocławia wyruszyliśmy samochodem, który w swoim poprzednim wcieleniu mnie oczarował, i który nazwałem bazyliką (aby podkreślić jego holistyczną, nie tylko gabarytową wielkość).
W tym roku na drogi wyjechał godny następca, czyli odnowiona wersja topowej limuzyny BMW zwanej dumnie THE 7. Miałem lekkie obawy, czy modna w dzisiejszych czasach ekstrawagancja w motoryzacji nie zniszczy ideałów mojej bazyliki. Pierwszy kontakt z nową „siódemką” rozwiał wszelkie obawy. O ile na zewnątrz, szczególnie z przodu, samochód zmienił się wyraźnie, z tyłu nieco mniej, o tyle wnętrze zostało tak samo przyjaźnie nowoczesne, jak u poprzednika. Subtelnie poprawiono niektóre parametry techniczne (np. lekko wydłużono rozstaw osi), zmieniono układ wyświetlacza deski rozdzielczej i udoskonalono wyciszenie oraz zawieszenie. Ciężko skonkretyzować te poprawki, ale na pewno da się je odczuć podczas jazdy. Duży, potężny grill i subtelnie wyszczuplone reflektory nadają tej limuzynie niezwykle wyrazistego spojrzenia; teraz nikt, nawet z daleka, nie pomyli serii 7 z innymi seriami BMW. Od razu widać, że to flagowy model. W przednich reflektorach kryje się także magia technologii laserowej. Po włączeniu świateł drogowych, szczególnie podczas nocnej jazdy po autostradzie, kierowca może się poczuć jak operator świateł w Teatrze Wielkim; samochód samodzielnie doświetla lub wygasza części oświetlanej drogi, wysyła penetrujące wiązki na boczne znaki i drogowskazy, omijając inne pojazdy tak, aby nie oślepiać kierujących. Doprawdy urocze zjawisko.

Dla mnie jednak najważniejsze są: komfort, wyciszenie, dynamiczny napęd i zawieszenie. Te wszystkie cechy, znane z poprzedniego wcielenia serii 7, zostały pedantycznie udoskonalone. Podróżowaliśmy wersją 750d wyposażoną w najmocniejszą jednostkę wysokoprężną o mocy 400 KM. Jest to dokładnie ten sam, wspaniały, mocny i oszczędny silnik, który oferowany był w poprzedniku, ale tym razem został jeszcze skuteczniej wyciszony. Przy prędkościach ponadautostradowych w kabinie jest cicho. Można swobodnie porozmawiać z pasażerami lub zaczarować ich muzyką, płynącą z jednego najlepszych wg mnie samochodowych zestawów audio marki Bowers&Wilkins zwanego Diamond Surround Sound System. Nawet w ekstremalnych ustawieniach, które nigdy nie powinny być parametrami odsłuchowymi, nie usłyszałem żadnych zbędnych dźwięków rezonującej tapicerki lub innych elementów wnętrza. Montaż i wyciszenie głośników jak były, tak pozostały wzorowe. Warto natomiast wspomnieć o nowej funkcji sterowania efektem Surround. W poprzedniej wersji mogliśmy go aktywować lub wyłączyć. Teraz, dodatkowo można regulować jego natężenie w sześciostopniowej skali (od – 3 do +3). Ponieważ nie bardzo ufam procesorom rozpraszającym dźwięk, z początku wybrałem pozycję neutralną. Jednak system B&W ciągle (i na szczęście) oferuje dostęp do całkiem rozbudowanego siedmiozakresowego korektora. Jeśli poświęcimy chwilę czasu i wykorzystamy synergię tych ustawień (regulowany efekt Surround + korektor), możemy uzyskać naprawdę zniewalający efekt selektywnego dźwięku przestrzennego (co samo w sobie brzmi jak oksymoron) z lekkim podkreśleniem głównego pasma – metaforyczny paradoks dla audiofilów!

Nowoczesny design w zabytkowej kamienicy

W tym roku podczas podróży do Wrocławia zatrzymujemy się w nowym obiekcie AC Hotel by Marriott, który mieści się w odrestaurowanej kamienicy w centrum miasta, przy placu Wolności 10. Cokolwiek by nie napisać o tym eleganckim, 4-gwiazdkowym hotelu, jego absolutnie największą zaletą jest lokalizacja: dosłownie vis-á-vis Narodowego Forum Muzyki. Nawet, jeśli dotrzecie do hotelu na 5 minut przed koncertem, nie spóźnicie się, w środku srogiej zimy możecie się wybrać na koncert w galowym stroju bez ciężkich okryć – nie zdążycie zmarznąć ani zmoknąć. Takie położenie hotelu ma też dodatkowe zalety; właśnie w nim zatrzymują się najwięksi artyści, koncertujący w imponujących wnętrzach pobliskiego NFM, dlatego całkiem prawdopodobne jest spotkanie ich na recepcji, basenie, w restauracji lub nawet na hotelowych korytarzach. Nie inaczej było w przypadku naszego wyjazdu.

Po koncercie, w późnych godzinach nocnych, czekając w hotelowej restauracji na lampkę szlachetniejszych trunków, dostrzegliśmy grupę gości siedzących blisko siebie, wśród których rozpoznałem znajome twarze z Narodowego Forum Muzyki, na czele z profesorem Andrzejem Kosendiakiem (dyrektorem NFM). Ku mojemu rozradowaniu, jednym z gości był sam Zubin Mehta, który mimo późnej pory nadal dotrzymywał towarzystwa znacznie młodszym współbiesiadnikom. Tak niezwykłe i nieoczekiwane spotkanie Maestro Mehty w hotelowej restauracji było dla mnie wspaniałym uzupełnieniem emocji koncertowych i epizodem, który zapamiętam do końca życia. Jeśli zatem wybieracie się do Wrocławia na koncerty w Narodowym Forum Muzyki, nie sposób nie zatrzymać się w AC Hotel by Marriott – chyba, że nie będzie w nim wolnych pokoi (w całym hotelu jest ich zaledwie 91). W pozostałych kategoriach to także doskonały obiekt, spełniający wymagania nawet najbardziej wymagających gości. Szczególnie spodobał mi się nowoczesny wystrój, kameralny mozaikowy basen i doskonałe wyciszenie wydajnie wentylowanych pokoi. A to wszystko zmyślnie ukryte w zabytkowej, klimatycznej kamienicy. |