Projekt Organek podbił serca Polek i Polaków, stając się głosem pokolenia „pięknych trzydziestoletnich”. Z Tomaszem Organkiem rozmawiamy o muzyce, tekstach i pięknych spotkaniach z widownią podczas koncertów.

 

Tekst: Agata Czarnacka
Zdjęcia: Oskar Szramka

 

Z perspektywy zwykłego zjadacza chleba – i śledzi – wygląda to tak, że pojawił się pan znikąd i nagle ma dwie platyny. Co pan robił wcześniej, przygotowując się do bycia Organkiem?
Można to nazwać „przygotowywaniem się” do bycia Organkiem, ale ja byłem czynnym muzykiem. Jestem na scenie od co najmniej 15 lat, więc to nie jest tak, że kupiłem gitarę i postanowiłem być Organkiem. Miałem kilka zespołów, między innymi Sofę, gdzie udzielałem się jako kompozytor i autor tekstów. Sofa mieszała różne stylistyki, na niej uczyłem się pisać i komponować. Właściwie tam, siedząc na tej sofie, wszystkiego się nauczyłem.

Jak niektórzy rewolucjoniści…
Tak, kanapowi (śmiech). Nauczyłem się pracy z ludźmi, w studio, wszystkiego właściwie. Dwa lata spędziłem na akademii muzycznej po pierwszych studiach, anglistyce.

Ale jest pan z muzycznej rodziny, z Suwałk.
Mieszkałem w Raczkach, w Suwałkach się urodziłem i spędzałem dużo czasu, bo tam chodziłem do szkoły. To był dla mnie bardzo ważny czas. Rodzina? W pewnym sensie muzyczna, bo ojciec był muzykiem, ale robił to dorywczo, a mama w szkole średniej tańczyła w zespole ludowym, więc muzyka zawsze była obecna w naszym domu. Ojciec pokazywał mi pierwsze płyty, chodziłem z nim na próby, podpatrywałem. Ale bezpośrednią przyczyną, dla której zostałem muzykiem, była tęsknota za ojcem, który umarł, gdy miałem piętnaście lat. To chyba jakiś rodzaj kompensacji po jego stracie, bo natychmiast zapragnąłem, nie wiedzieć czemu, grać na gitarze. A w Suwałkach, wbrew pozorom, wiele się działo, także muzycznie, i ja w tym wzrastałem.

Tak sobie to wyobrażałam, może poza tęsknotą za ojcem, o której nie wiedziałam. I chyba tak to w ogóle jest: publice wydaje się, że talent pojawia się znikąd, a tak naprawdę to lata doświadczeń i przygotowań.
Ja tę moją wrażliwość właściwie kształtowałem na własną rękę, choć pewnie tak jest w wielu przypadkach. Służyło mi to miejsce, bo mieszkałem w Raczkach, i tak naprawdę byłem odcięty. Wracałem po szkole do domu, ostatni autobus był chyba o 18, i to mi bardzo dobrze służyło, bo zajmowałem się sobą: czytałem książki, słuchałem muzyki.

Nie było internetu…
Na szczęście. Nie było wielu głupawych rozrywek, więc zajmowałem się innym rzeczami, które – co tu dużo mówić – zaprocentowały.

Kiedy słuchałam pańskich piosenek, kilka rzeczy mnie uderzyło. W utworze „Wiosna” śpiewa pan: „Jesteśmy piękni, trzydziestoletni”. O co tu chodzi? To fraza naładowana znaczeniami. Które są panu najbliższe?
Mam ponad 40 lat, ale tę piosenkę pisałem kilka lat temu i po namyśle zdecydowałem się zostawić tych trzydziestolatków. To czas po dwudziestoleciu, bliski, energia się jeszcze nie wytraciła z tych 20-latków. To piosenka pełna nostalgii za tym, co było, która każe się cieszyć życiem, ale z pewną świadomością bagażu. I przemijania.

Widzi Pan takich trzydziestolatków w Polsce?
Pewnie, że widzę. Sam takim byłem. Oczywiście mówimy teraz o ludziach świadomych. Tacy przychodzą na moje koncerty. Śmieszne było, jak mi wypisywali, wytykając rzekomy błąd: „piękni dwudziestoletni, durniu!” Chyba sądzili, że coś zgubiłem albo czegoś nie zrozumiałem.

W pańskiej muzyce dużo jest pewnego rodzaju wrażliwości, ale i kruchości. To uderza, kiedy słucha się tej muzyki.
To, że posługuję się wzmocnionym dźwiękiem, nie znaczy, że nie mam nic do powiedzenia. Tę moją wrażliwość przemycam w tekstach, ale też w ekspresji. Z koncertów chcę zrobić coś więcej. Tak naprawdę w muzyce najmniej interesuje mnie muzyka. Najważniejszy jest tekst i spektakl, który można zbudować pod pretekstem muzyki i spotkania z ludźmi. To rodzaj wspólnej mszy. Chodzi o to, żeby coś się wydarzyło, coś wspólnie przeżyć, podnieść coś, ale i coś opuścić.
Koncert rządzi się takimi samymi prawami jak film czy spektakl. Dąży do tego, żeby się rozwiązać: kończy się, pęka i następuje katharsis. Do tego zawsze dążę, choć nie zawsze się to udaje. Gdybym sobie tylko chciał pograć muzyczkę, to by mnie już dawno znudziło. Ale to tekst jest tym, co nadaje wszystkiemu większy sens. Dla mnie to sposób na mówienie do ludzi. I cieszę się, że oni chcą mnie słuchać. To fajne.

Ta kruchość i szczerość wydają mi się bardzo istotne – w wydaniu mężczyzny – w czasach, w których żyjemy. A to czasy, które od mężczyzn bardzo dużo wymagają, tylko nie definiują – czego.
Tak, wzorce się pozatracały, dlatego trzeba zbudować nowe. Mężczyźni są stłamszeni. Nie przez kobiety, tylko przez ich siłę, którą musiały sobie zdobyć. Ale nie wiem, czy moja muzyka ma do tego służyć, z tym się mierzyć. Czy staram się zbudować mężczyznę na nowo, zbudować nowe wzorce tożsamości? Chyba nie, ale jeśli to się dzieje przy okazji, to chyba dobrze. Przede wszystkim chcę przemycić swoją wrażliwość i widzenie świata, a jeśli to ma dodatkowe przesłania – dobrze. Nie jestem w stanie kontrolować tego, co się dalej z tym dzieje. Ale widzę po wiadomościach, które dostaję, że to dla ludzi ważne. Czują to, że jestem szczery. I doceniają to. Piszę od siebie i ludzie odwdzięczają mi się tym samym, czasem piszą o bardzo intymnych rzeczach. To niezwykłe.

Gdy słucham o chudych rękach i nogach w utworze „Kate Moss”, to porywa mnie przede wszystkim nakręcony do niego klip. Inne teledyski też są w bardzo ciekawej stylistyce, amerykańskiego Południa.
Moja muzyka bardzo nawiązuje do południowego brzmienia, czasami fajnie to podkręcić także obrazem. Jedno w drugim bardzo dobrze siedzi.

Jak by pan zdefiniował swoją muzykę?
To mnie kompletnie nie interesuje. Nie zwracam uwagi na gatunki, co czasami ludzie mi wytykają. Mówią, że nie jestem spójny, że kradnę.

A kradnie pan?
Jasne! Cytuję, posługuję się kliszami. Biorę wzory i plotę z tego coś nowego. Cała szuka współczesna jest utkana z takich powrotów i nawiązań. Być może to też źródło sukcesu, bo chyba jako pierwszy w Polsce robię to. Ale to już się wytarło, szukam czegoś nowego. W tym języku postmodernistycznym nie mam już nic do powiedzenia.

Rozwój jest najbardziej interesujący. Co teraz?
Nie wiem. Na pewno trzecia płyta będzie krokiem w zupełnie nową stronę.

Jak na to reaguje polski świat muzyczny?
Dobrze. W Mysticu, czyli naszej firmie, czuję się świetnie. Dzisiaj mamy dwie platyny na koncie, na koncertach mamy full, po dwa tysiące ludzi. To chyba pik popularności. W radiach grają zaskakująco dużo, podstawowym partnerem jest Trójka, interesuje się też Radio Zet. Idzie to dość szeroko, co wciąż jest dla mnie zaskoczeniem, bo sądziłem, że wydepczemy sobie alternatywną ścieżkę i tak będziemy sobie grać…

Zaraz walentynki. Jak to jest z Organkiem i miłością?
Zaakceptowałem, że miłość jest i warto o niej pisać. Przedtem temat wydawał mi się zbyt banalny, by o nim pisać. A potem sobie uświadomiłem, że nie ma nic ważniejszego. Miłość i śmierć, Eros i Tanatos. Nic więcej się nie liczy, bo wszystko się do tego sprowadza! Piszę na bazie swoich doświadczeń, które są pokrętne. Nie jestem łatwym partnerem, zdaję sobie z tego sprawę.

Może to też z tego źródła bije ta szczerość, która urzeka. I w sposobie mówienia ‒ właściwie nie mówiąc.
Lubię mówić o czymś nie wprost i nasycać tekst różnymi znaczeniami. Gdyby moje granie sprowadzało się do czystej rozrywki, to chyba bym się nudził. |