Ostatnie trzy lata były dla niej rewolucją, która jednych zabiera, a innym daje życie. Jaka z tego poligonu wyszła? – Marnujemy życie na pisanie scenariuszy, na to, o czym będzie ten film, na który pójdę we wtorek, i dokąd pojedziemy na wakacje. Ale chodzi o to, że to wtedy jest teraz, W tej sekundzie – mówi Marieta Żukowska.

 

Tekst: Hanna Halek
Zdjęcia: Kobas Laksa
Stylizacja: Edward Mess

 

Co Cię najbardziej w życiu zmieniło?
Takie bycie z drugą osobą, w teraźniejszości, tutaj i właśnie teraz. Gdy byłam w czwartym miesiącu ciąży, straciłam Babcię – pojechałam do Niej, pożegnałam się z Nią, a następnego dnia odeszła. Dwa miesiące później były urodziny mojego taty, szampan w bloku w Żywcu, wspólne czytanie gazet – pamiętam, że z czymś bardzo się nie zgadzał – i herbata z żurawiną, którą ten osiemdziesięciolatek mi zrobił, żebym lepiej się poczuła… Wkrótce na świat przyszła moja córka… A trzy tygodnie później mój tata umarł… To był dla mnie moment zupełnie schiozofrenicznych emocji: euforia z powodu przyjścia na świat Polki, a jednocześnie dwa bolesne pożegnania. Wybuchy radości na tle globalnego smutku w ciągu kilku miesięcy. Niektórzy mówią, że dopiero wtedy stajemy się dorośli, gdy tracimy rodziców. I coś w tym jest. W miejsce mojego Taty przyszła Polka, a ja – córeczka tatusia – zostałam matką. Życie przesypało się szybko, jak piasek w klepsydrze, i ty musisz się do tego jakoś odnieść. Bo okazuje się, że to nie jest jak w bajce, że oto mam córkę, więc nadejdą pełne radości spotkania rodzinne, na których wszyscy będą pokazywać sobie wspólne zdjęcia, wklejać je do albumów, umawiać kolejne spotkania. Nie, jest zupełnie inaczej.

Te chwile zbudowały Cię na nowo, czy raczej rozłożyły na łopatki?
To są takie momenty, które degradują i łamią całe twoje wcześniejsze życie i budują cię na nowo. Wcześniej bardzo dużo pracowałam, praca była wręcz moim dzieckiem. A po tym wszystkim, co się stało, tak bardzo i przemożnie chciałam być z Polką, że ograniczyłam swój zawód do minimum i pojawiałam się tylko w teatrze. Dopiero po dwóch latach wróciłam, kiedy poczułam, jak to wszystko ze sobą połączyć i dopełnić. Mówię ci, jestem już zupełnie inną osobą, skonstruowałam się na nowo, wiem to.

A gdy teraz patrzysz na to wszystko spokojnie i sama masz dziecko, nie masz ojcu za złe, że w dzieciństwie wysłał Cię do internatu przy szkole zakonnej?
Już nie, ale wtedy oczywiście byłam pełna pretensji. Tym bardziej że miałam z rodzicami silną relację. Pamiętam, jak leżąc ze mną w łóżku, mama czytała mi na dobranoc Przewodnik operowy, taki żółty, Halkę i Straszny dwór – wtedy dla mnie najpiękniejsze bajki świata. I było jeszcze to oglądanie z ojcem wieczorów z Bogusławem Kaczyńskim w telewizji. I nagle… tego nie masz, nie masz tego, co kochasz.

I jesteś w internacie prowadzonym przez zakonne siostry i podkradasz im łakocie z szafy, a konkretnie delfinki.
(śmiech) Kradłam je namiętnie i do dziś pamiętam zdziwienie sióstr zakonnych na widok setek papierków po delfinkach w koszach na śmieci. Budziło to zawsze zdziwienie siostry przełożonej, nie rozumiejącej, co się dzieje. A myśmy z koleżankami nauczyły się otwierać i zamykać wielką szafę w kuchni skutecznie i niewidzialnie. Czyli wytrychem. A poza tym? Czułam się w tym internacie samotna, za szybko skazana na dorosłość. Dopiero teraz rozumiem i wiem, że nasi rodzice, to wcześniejsze pokolenie, jest o wiele bardziej szorstkie niż nasze, mniej skupione na romansowaniu z własnymi emocjami. Nie zastanawia się po co, robi po prostu, co trzeba. Czyli ze mną to było tak: jeżeli chcesz grać na skrzypcach, musisz iść do szkoły z internatem, a jeżeli można cię jeszcze przy okazji dać pod opiekę zakonnych sióstr, to prawdopodobnie będzie to najbezpieczniejsza sytuacja na świecie.

Taa…
(śmiech) Miałam pięcioosobowy pokój z o sześć lat starszymi ode mnie koleżankami, od których uczyłam się życia. Było więc wychodzenie przez okno na miasto, malowanie się szminką i próby łamania wszystkich możliwych zasad. Ale jednocześnie jakaś druga opcja mnie kazała mi ćwiczyć te pasaże i gamy, grać koncerty Wieniawskiego i starać się być tym wzorowym uczniem. Próbowałam różnych wersji siebie, a kierowały mną wtedy dwie emocje: strach i ciekawość. W tym strachu ulokowane było pragnienie, żeby tylko nie zawieść rodziców. Ale istniała też jednocześnie potrzeba, żeby sprawdzić, co tam jeszcze w sobie znajdę, stąd pewnie notoryczne kradzieże delfinek.

 

 

Jakie były kary?
Nie karano nas, nie było linijką po łapie. Żyłyśmy w jakimś rodzaju mistyfikacji, sztucznym tworze. Siostry zakonne i my, dziewczyny, dwa oddzielne byty. Za szybą. To tak, jakby dwóch współlokatorów w ogóle się ze sobą nie kontaktowało. Rodzaj jakiegoś cichociemnego współistnienia, bez grama tkliwości. Nie pamiętam, żeby któraś z sióstr rozmawiała ze mną o życiu albo o cokolwiek mnie zapytała. Wiesz, jak bardzo brakowało mi tego, żeby ktoś najnormalniej w świecie powiedział czasem: odrób lekcje? Nigdy tego nie usłyszałam, bo tam wszystkie dzieciaki były swoimi własnymi rodzicami. A jeśli któraś z nas zaczynała odstawać od schematu? Była odsyłana do domu. I kropka. Po latach myślę sobie, że to było – najdelikatniej mówiąc – dziwne i podejrzane. Ale również napawa mnie satysfakcją, że dałam sobie radę w tamtej sytuacji. To doświadczenie mnie zahartowało. Paradoksalnie coś, co było moim przeciwnikiem, stało się moją nieoczekiwaną pomocą. Tak jak w filmie Taka nasza gra, w którym wzięłam udział. Dworzec Centralny, kompletnie niesprzyjające warunki do grania, tłumy, stres, oby się tylko nie spóźnić na pociąg słyszane zewsząd i w tym wszystkim ja ze swoją rolą. Myślę, że udało mi się to zagrać, bo kiedyś tam nauczyłam się po prostu odporności na obcowanie z okolicznościami, które nie sprzyjają. Może więc ten internat jest taką nieoczekiwaną pomocą w moim teraźniejszym życiu? Może dlatego właśnie zostałam aktorką? Bo myślę sobie, że gdybym po tym wszystkim poszła dalej w grę na skrzypcach, chyba w pewnej chwili bym po prostu eksplodowała. Aktorstwo daje mi możliwość wyżycia się.

Bezwstydnego?
Wiesz, co ja myślę? Ludzie powinni wstydzić się tylko wtedy, kiedy są nie fair wobec innych, gdy robią coś, wiedząc, że to nie jest OK, świadomie krzywdząc.
To jest wstyd i wielki obciach. Wczoraj miałam zajęcia ze studentami w Studium aktoRstudio. Jedna ze studentek pokazała mi bardzo sexy scenę, którą znalazła w filmie. Piękną i bezwstydną. I wtedy pomyślałam: Czemu nie robić z nimi takich ćwiczeń? Czemu nie oswajać ich ze swoim ciałem? Czemu nie pacyfikować tego zakodowanego w nas, zupełnie niepotrzebnego wstydu obcowania z nim? Bo coś z tym ciałem w Polsce wciąż jest nie tak. Albo się go totalnie wstydzimy, albo musi być najdoskonalsze, więc w tym celu powiększamy sobie piersi, pompujemy usta, wygładzamy zmarszczki. Po co? Przecież ciało jest unikatową powłoką. I każde jest piękne, bo zupełnie inne, niosące komunikat nadany genami, życiem, doświadczeniem. Czemu więc się z tym ciałem po prostu nie oswajać? Dać sobie zgodę na jego niedoskonałość i w tej samej chwili doskonałość, na zwykły szacunek. Nie rodzimy się przecież w ubraniu, z pomalowanymi rzęsami. Jesteśmy nadzy… A jeśli jesteś aktorem i decydujesz się na tę przygodę z całą odpowiedzialnością? To twoje ciało staje się naczyniem przyjmującym kształt kolejnych ról, postaci, osobowości.

Myślisz, że takie rzeczy naprawdę się o sobie wie, kiedy w wieku 20 lat trafia się do szkoły aktorskiej?
Wtedy człowiek strasznie się wstydzi i na potrzeby roli lepiej lub gorzej pokonuje swoje ograniczenia. I na pewno jest w tym element walki z samym sobą. Tym bardziej w naszych realiach, a nie na przykład w Rio de Janeiro, w sambie, w której uruchamiasz biodra bez cienia wstydu i w dodatku nikt cię za to źle nie ocenia. Widzę, że my tu, w Polsce, jesteśmy naprawdę w cielesnej pułapce, a mnie się tymczasem wydaje, że to wszystko jest dość proste i polega na jakimś wewnętrznym umiarze. Jakkolwiek by było, prawda jest nudystką, jest zupełnie naga, nagusieńka… A co to jest ta nagość? Może być delikatna, z defektem, ale prawdziwa, ponieważ odarty z ubrania jesteś jak dziecko, bezradny, czysty.

Wychodzi więc na to, że życie to sztuka i wszyscy jesteśmy artystami. A kto to jest, Twoim zdaniem, artysta?
No i widzisz, nikt mi jeszcze takiego pytania nie zadał… (śmiech). Wiesz, kto jest artystą dla mnie? Jack Sparrow. I Pippi Langstrumpf. A, i jeszcze jakiś czynnik administracyjny w tym wszystkim by się przydał. Może taka Angela Merkel na przykład? (śmiech) Tak, takie trzy w jednym, chyba inaczej nie umiem tego powiedzieć. Angela, jako ta odpowiedzialna, a tamta dwójka, wiadomo. Jeszcze jakaś czarna perła do tego i już (śmiech). Wspaniale pracuje mi się ze Staszką Celińską w Barwach szczęścia, bo ona właśnie to ma! A dla mnie jest to wspaniałe doznanie przekraczania granicy z mistrzem, przyzwolenie na taki ping-pong z autorytetem i jednocześnie – dzięki temu – pozwolenie sobie może na coś więcej poprzez rolę? I to jest takie śmieszne, że właśnie w telenoweli odkrywamy te wszystkie niesamowite przepaści aktorskie (śmiech). Zobacz, jak życie może zaskoczyć (śmiech). A tak bardziej serio, to odkąd Pola jest na świecie, przestało być dla mnie ważne, gdzie pracuję. Liczy się, z kim to robię. Cieszę się z bycia i sytuacji, nie wartościuję wszystkiego aż tak szybko i pochopnie, jak kiedyś, kiedy aktorstwo było moim dzieckiem. Teraz jest szansą na to, że coś dobrego może się wydarzyć. Czymś najzwyczajniej w świecie wspaniałym jest, że oto zarabiam pieniądze na wakacje z dzieckiem i jednocześnie spełniam się totalnie. Zresztą, już tak dużo jak kiedyś też nie potrzebuję. Teraz patrzę bardziej z daleka na tę naszą techniczną cywilizację i wiem, że musi upaść. Nie ma innej rady, takie jest prawo historii i ewolucji. Widzę, że ludzie tak bardzo się pogubili, że wszystko dziś jest już przeliczane na pieniądze, SMS-y. A nasza emocjonalność po prostu nie nadąża. Gdy weszłam jakieś trzy lata temu do Tesco, prawie zemdlałam. Byłaś kiedyś w dwupiętrowym Tesco?

 

 

Nie, ale domyślam się, że to państwo-miasto-tesco?
Tak. Nie możesz wprost uwierzyć w urodzaj Tesco! 30 tysięcy słoików ogórków konserwowych, grzybów panierowanych z migdałem albo śliwką, proszek na plamę czerwoną i fioletową, krem do pięty i do łokcia, od podłogi aż po sufit. A ty nie możesz bez tego żyć, o Boże! Wiesz, co się potem ze mną stało? W domu mam tylko szampon i odżywkę, mydło marsylskie, naturalne peelingi, które robi moja przyjaciółka, jakiś tusz do rzęs. Koniec. Uwolniłam się.
Słyszałaś o projekcie Capsula Mundi? Po śmierci lądujesz w kokonie w pozycji embriona, a zamiast nagrobka sadzą nad Tobą Twoje ulubione drzewo, którym w końcu się stajesz.
Już zbieram kasę! To byłoby wspaniałe móc chodzić do takiego lasu zamiast na cmentarz, prawda? I sama idea stania się drzewem jest genialna. Jestem za! Myślę, że potrzebujemy dużo mniej, niż nam się wydaje. Dla samej siebie lubię mieć tyle, żeby pójść z przyjaciółmi do restauracji, kupić sobie kawę albo czasem z Polą podjechać dokądś taksówką, choć na co dzień korzystamy z metra albo autobusu. Człowiek nie potrzebuje aż tak dużo, słowo! Wiesz, jak mi ulżyło, gdy pozbyłam się z domu tych wszystkich kosmetyków? Poczułam się, jakbym wywaliła pięć kilogramów wyimaginowanych potrzeb, które na sobie bez sensu całe lata nosiłam. To prawda, że im więcej masz, tym bardziej stajesz się tego niewolnikiem. Rzeczy mają ciebie, a nie odwrotnie. Moim dopingiem do szczęścia jest teraz Pola, nie wiem jak by było bez niej. To ona nauczyła mnie życia na nowo. Ostatnio słyszę: mamo, mamo, zobacz, zobacz, i daje mi do rąk kolorowe słomki do picia. Mówi: zobacz, jakie piękne kwiaty. Ja na to: no, piękne, bardzo piękne. A ona, że to są wichrony. Wichrony! Czasami gdy na nią patrzę i jej słucham, myślę sobie: skąd ona to wszystko wie?

No skąd?
Bo jest obecna tu, w tej chwili. A ja się tego od niej uczę. Pamiętam moment, bardzo dokładnie, gdy Pola je jogurt naturalny po raz pierwszy w życiu. Maca jego konsystencję, rozmazuje go po całej twarzy, głaszcze. Dotyka go. Dotyka życia w tej sekundzie, a ja się z podziwem gapię i wiem, że to dla niej największa i najważniejsza historia w tym momencie. Inicjacja. Musiała do mnie przyjść, musiało nastąpić duże boom, żebym się obudziła. Nigdy nie miałam w sobie takiego spokoju, jaki mam teraz, mimo że zajęć jest mnóstwo. Pierwszy raz w życiu czuję się ze sobą tak naprawdę dobrze. To pewnie jest tak jak u Terrence’a Malicka. Że się tak zmagamy, musimy ciągle pokonywać problemy dnia codziennego, jest chaos, jest bałagan, ale jednocześnie obok nas leci jakiś ptak, rośnie jakieś drzewo, które może nas uspokoić i nadać nam zupełnie dobry kontekst. Kiedyś Wojtek (Wojciech Kasperski, reżyser i scenarzysta, partner aktorki – przyp. red.) mówi do mnie: jesteś zmęczona, zrób sobie czas dla siebie, zajmę się Polą. Założyłam słuchawki na uszy. Pobiegłam sobie gdzieś, hen, po Łazienkach, po Powiślu, inspirująco, bezcennie. I szybko, bo zgrałam sobie na iPada totalnie dynamiczną muzykę, idealną do biegania. Po dwóch godzinach usiadłam koło fontanny, by odpocząć. Była może 11 w nocy, bardzo ciepło. Spojrzałam na te pulsujące w parku fontanny i nagle – jak na totalnie kiczowatym filmie, a może najbardziej wspaniałym? – w słuchawkach usłyszałam Nad pięknym modrym Dunajem Straussa! Myślę, że Wojtek przypadkiem to zgrał. Więc te fontanny z góry na dół i nagle ten Strauss! Mnie wtedy dosłownie olśniło, dotknęłam jakiejś euforii, po tym biegu, po tym zmęczeniu, po tym wielomiesięcznym niespaniu, bo karmiłam Polę 15 miesięcy, po tych śmierciach, po tym byciu matką. I w tym wszystkim Nad pięknym modrym Dunajem znalazło sobie we mnie miejsce. Spojrzałam do góry. Drzewo. Myślę sobie: Jezu, tu jest takie wielkie, piękne drzewo?! A ja wcześniej nie zauważyłam, że ono tutaj jest! (śmiech). Teraz staram się wszystko widzieć. Wszystko! Pamiętam, że wtedy przyszło mi do głowy, że chyba marnujemy życie na pisanie scenariuszy o tym, jak będzie wyglądać nasze kolejne spotkanie z jakąś osobą, jak się ubrać, co zjeść albo o czym będzie ten film, na który pójdę we wtorek i dokąd pojedziemy na wakacje i jak wtedy strasznie odpoczniemy i jeszcze zrobimy wtedy zajebiste zdjęcia. Ale, widzisz, chodzi o to, że to wtedy jest teraz. Już teraz! W tej sekundzie.|

 

Marieta Żukowska
Już tak dużo jak kiedyś nie potrzebuję. (…) Dla samej siebie lubię mieć tyle, żeby pójść z przyjaciółmi do restauracji, kupić sobie kawę…

 

 

Kawa mrożona dla Mariety

 

© nolonely/www.fotolia.com
Co?
Dla dwóch osób: 250 ml mocnej kawy, np. espresso, rozpuszczalnej, 100 ml zimnego mleka 3,2 proc., 4 łyżeczki cukru, 6-8 kostek lodu, dodatkowy lód do podania, brązowy cukier do posypania, opcjonalnie gałka lodów waniliowych oraz bita śmietana do dekoracji.

Jak?
Dwie szklanki włóż do zamrażalnika, aby się schłodziły. Zaparz kawę, ostudź ją. Wrzuć lód do blendera, dodaj cukier, mleko, ostudzoną kawę i opcjonalnie lody. Miksuj przez kilka sekund. Wyjmij szklanki z zamrażalnika, napełnij kawą z blendera, uzupełnij dodatkowymi kostkami lodu, ewentualnie udekoruj na wierzchu bitą śmietaną i posyp brązowym cukrem.

 

Na zdjęciu widać fragment instalacji Emilii Maryniak Ciężar Gniazda. Utwór prezentowany był w grudniu 2014 w No4.fr (Kamienica przy ul. Nowogrodzkiej 4 w Warszawa). Więcej o projekcie: www.emiliamaryniak.com