Zgodziłam się chętnie

Kobieta-petarda. Cały czas na wysokich obrotach. Ale ona to lubi. Urszula Dudziak ma urok własnych córek i magię, która sprawia, że nawet banalną opowieścią potrafi uwieść słuchaczy. Uwodzenie właśnie to jej prawdziwa natura. O jednym z najbliższych jej mężczyzn, Jerzym Kosińskim, zaczęła pisać książkę.

 

Tekst: Jan Mirosław
Zdjęcia: Piotr Porębski/Metaluna
Stylizacja: Marta Chomentowska

 

Na czym polega sekret Twojego panowania nad emocjami ludzi dookoła?
Mojej publiczności opowiadam różne niesamowite rzeczy i tak się wzruszam, że publiczność też się wzrusza. Daję całą siebie, a oni mi to oddają. To jest takie wzajemne napędzanie się. Kocham to do bólu. Myślę zresztą, że dzięki temu jestem w takiej formie – bo wszystko jest energią. Ona przepływa przeze mnie, a moje ciało jest wtedy czyste. W przeszłości było zatkane, miałam taką gulę, nosiłam w sobie różne strachy. Dziś tego nie ma. (U.D. nawiązuje tutaj do wygranej walki z ciężką chorobą – przyp. autora.) Dziś raczej traktuję przeciwności jak wyzwania. Wierzę, że mogę wygrać każdą walkę, a wiadomo, że wiara czyni cuda.

To ciekawe, że zaczęłaś od bojów z przeciwnościami, bo mnie z Twojej autobiografii utkwiło w głowie coś zupełnie innego. Zdanie, które kilka razy powraca, to: Zgodziłam się chętnie. Mnie to w głowie zbudowało obraz kogoś, kto przez całe życie nie bał się chwytać okazji, jakie przynosił los, i kogoś, kto za tę odwagę został wielokrotnie wynagrodzony.
Jest cienka granica między zgadzaniem się na to, co przyniesie los, a asertywnością. Trzeba mieć instynkt, przeczucie i rozum, żeby nie angażować się w niepotrzebne sytuacje. Kiedyś nie miałam tej asertywności, ale życie mi generalnie sprzyjało. Nie popełniłam jakichś kardynalnych błędów, mimo że brakowało mi umiejętności stawiania granic. Może dlatego, że zawsze miałam dobre podejście do ludzi, ta moja ufność mi za bardzo nie zaszkodziła.

Ktoś, kto zaczął karierę propozycją od Komedy, chyba szybko uczy się dostrzegać swoje szanse?
Kiedy on mi zaproponował, żebym z nim śpiewała, nogi ugięły się pode mną z przejęcia. Momentalnie uruchomiłam wyobraźnię, zobaczyłam się z mikrofonem. Potem strach pojawiał się u mnie tylko wtedy, kiedy zaczynałam się nad czymś za długo zastanawiać. Kiedy reagowałam instynktownie i szczerze, to swoich decyzji nie żałowałam. Teraz zdarza mi się, że zaczynam wypowiedź, a w głowie pojawia mi się myśl, że nie powinnam tego zdania kończyć. A mimo to brnę. Wydawałoby się, że jestem już na tyle doświadczona i mądra życiowo, żeby tego nie robić. Ale nie!

Zdjęcia bohaterki wykonaliśmy w warszawskim apartamentowcu Cosmopolitan

Z tego brnięcia, z tej spontaniczności, wyszło jednak w Twoim życiu sporo dobrych rzeczy.
No tak, w końcu mam naturę jazzmanki. To była szczęśliwa kombinacja – mój charakter i ta muzyka, którą poznałam, kiedy miałam 14 lat. Podobało mi się, że nic nie jest ułożone.

Rzuciłaś szkołę muzyczną. Sumienne ćwiczenie gam nie było Ci pisane?
Tam jest rutyna i dyscyplina. Charlie Chaplin co prawda powiedział, że doskonałość bierze się z dyscypliny, ale ja się do tego nie nadawałam.

(Dzwoni telefon. To córka Urszuli, Mika, która pragnie poradzić się w kwestiach związanych z organizacją koncertów i negocjacją stawek. Artystka ściszonym tonem podpowiada jej, jak doprowadzić sprawę do końca. Nie skupia się jednak na finansach, wyczuwa się raczej troskę o artystyczne powodzenie przedsięwzięcia).

Po tylu latach w show-biznesie jesteś chyba niezłym doradcą dla Miki? Pomagasz jej nawigować w tym zawodzie?
Oczywiście, ona się dużo uczy ode mnie. Daje mi to wiele radości, bo wiadomo, że nie zawsze dzieci doceniają to, co mają do powiedzenia rodzice. Ona się zresztą też buntowała, ale już jest dorosła, jest już kobietą i kocha mnie jak nigdy przedtem.

Jej ojciec, Michał Urbaniak, był tym, za którego namową wyjechałaś do Stanów. Dlaczego się zgodziłaś?
On w naszym związku był totalnym liderem. Słuchałam go jak pies trąby. Podziwiałam go za pasję, determinację, odwagę. Patrzyłam w niego jak w obraz i nie zastanawiałam się, dlaczego sama taka nie jestem. Cieszyłam się, że któreś z nas to ma.

Ale tego, że się zgodziłaś, nie żałowałaś?
Nigdy w życiu, choć początki były trudne i robiłam awantury, pytając: Gdzieś ty mnie przywiózł, do jakiego piekła? Ja chcę do Zielonej Góry, do mamy!

Wylądowaliście w Nowym Jorku 11 września 1973 r. Data 11 września znaczy dzisiaj coś zupełnie innego, ale wtedy – co znaczył i co znaczy dla Ciebie Nowy Jork?
On mnie dokreował. Nie wykreował, ale właśnie dokreował, dookreślił. Wyleczył z kompleksów. Odkrył we mnie radosnego człowieka. Odkrył kobietę. Bardzo dużo temu miastu zawdzięczam. Tak jak w każdej komórce mam zakodowanego na zawsze Urbaniaka (para rozwiodła się w 1985 roku – przyp. autora), tak mam zakodowany i Manhattan. Im więcej podróżowaliśmy po Stanach, tym bardziej przekonywaliśmy się o prawdziwości powiedzienia, że Stany leżą na zachód od Nowego Jorku.

Od lat 70. to miasto bardzo się zmieniło. Wtedy było brutalne, pełne przestępczości, a dziś, po rządach Bloomberga, jest sterylne i miłe.
Byłam świadkiem tej niesłychanej przemiany na lepsze. Ale Polska w tym czasie też się zmieniła. Mieliśmy takie niesłychane tęsknoty, wyjeżdżaliśmy i przyglądaliśmy się z zazdrością tamtym ludziom, tamtym sklepom. Teraz mamy, czego chcieliśmy.

Kiedy zaczynałaś, Zofia Komedowa wymyśliła dla Ciebie pseudonim: Dorota Cedro. Szybko się z nim pożegnałaś. Dlatego, że nigdy nie potrzebowałaś żadnego alter ego? Wiedziałaś zawsze, kim jesteś?
Przeciwnie, długo poszukiwałam. Kiedy w latach 60. Urbaniak był zafascynowany Dinah Washington, chciałam śpiewać tak jak ona. Próbowałam ją naśladować. Pewnego razu przyszedł do nas Zbyszek Namysłowski. Puściłam mu Dinah z taśmy i zaczęłam z nią śpiewać. A mój gość siedzi, przygląda się i uszom nie wierzy. Myślałam, że go zachwycę, a on patrzył na mnie jak na idiotkę. Zrozumiałam w końcu, że nigdy nie będę drugą Dinah, drugą Ellą Fitzgerald, drugą Billie Holiday.

W ten sposób doszłaś do własnego, unikalnego stylu, który gwarantuje Ci miejsce w encyklopedii jazzu. Jest tak, że każdy artysta powinien szukać czegoś tak oryginalnego?
Są różni artyści. Ty mówisz o tych wyjątkowych. Ale są przecież tacy, którzy mają piękne głosy i po prostu ładnie śpiewają. Ludzie też ich kochają. Jeśli nie czują potrzeby, by szukać własnego głosu, jest to ich decyzja. Ja natomiast namawiam wszystkich swoich uczniów do szukania tego głosu.

Po co się tak wysilać?
Największym dramatem jest niewykorzystanie własnego potencjału. Nie tylko zresztą dla artysty, ale dla każdego człowieka. Jeśli nie wykorzystasz swojego potencjału, to twoja energia szuka ujścia, często w niedobry sposób np. w chorobę.

Ty wykorzystałaś swój potencjał na 100 procent?
(Kokieteryjnie) Może na 15. Trochę się tym przejmuję, bo ile mi czasu zostało? Nie mam 18 lat…

I to mówi ktoś, do kogo New York Times porównywał samego Ala Jarreau, a nie kogo porównywano do Ala Jarreau. Być punktem odniesienia dla największych – to chyba jednak dowód na to, że coś Ci się w życiu udało?
Mnie takie sytuacje zawsze peszyły. Wiedziałam niby, że różne pochlebne opinie pochodziły od ludzi, którzy się znają, którzy coś wiedzą, a mimo to raczej nie dowierzałam. Dziś mam już do tego zdrowy dystans. Nie wypieram się, że trochę mnie to łechce, bo każdy jest odrobinę próżny. Ale nigdy nie skupiałam się na pochwałach.

Skąd się bierze takie podejście?
Może to wynika z tego, że to śpiewanie zawsze tak mi łatwo przychodziło? Oczywiście czasem musiałam się czegoś nauczyć, poćwiczyć, wykuć na blachę jakąś frazę. Ale to nigdy nie była dla mnie praca, lecz wyzwanie. A kiedy czułam, że coś mi zaczyna wychodzić, pojawiała się radość. Ludzie opowiadają, jak im ciężko w pracy, a ja wiem, że u mnie to wygląda zupełnie inaczej! A kiedy mówią, że by chcieli na wakacje… Dla mnie przyjemnością jest wszystko, co robię. Ten wywiad to dla mnie równie fajna sprawa, jak wakacje!

Czułaś się kiedyś zaszufladkowana?
Cały czas to czuję. Chciałabym zaśpiewać jak Barbra Streisand, a nie umiem.

Ona nie umie tak jak Ty!
Tak sobie kiedyś powiedziałam, ale to mnie nie uspokoiło. Jestem trochę skrzywiona przez mój styl. To jest trochę tak, jakby ktoś umiał fikać koziołki na linie, ale nie potrafił chodzić po ziemi. Przewracam się, kiedy dostaję gładką przestrzeń i tak już chyba pozostanie. Czasem się jeszcze buntuję i zaczynam ćwiczyć normalne piosenki, biorę gitarę i śpiewam. Myślę wtedy: dlaczego nie mogę zaśpiewać jak Edyta Górniak albo Kayah, albo ktoś normalny? Bobby McFerrin potrafi przynajmniej mieszać te dwa światy…

Tobie też zazdrościli. Legenda głosi, że jedna ze słynnych wokalistek, kiedy po raz pierwszy usłyszała Twoje nagrania, rzuciła z zawiścią: Who’s that bitch? Bo wymyśliłaś coś, na co jeszcze nie wpadła.
(rozbawiona) To nie legenda. Tak było. Ale więcej satysfakcji dają te momenty, kiedy odkrywam, że byłam inspiracją dla młodych, fajnych artystów. Kilka lat temu Mika zachwyciła się Esperanzą Spalding, zaraziła mnie tym swoim zachwytem. Pewnego dnia dostaję e-mail. Pisze do mnie Esperanza: Dear Ursula, gdzie jesteś? Czy muszę jechać aż do Polski, żeby Cię poznać i wziąć u Ciebie lekcję? Mika prawie się popłakała. Poznałyśmy się, jesteśmy w kontakcie. Ostatnio napisałam jej, że właśnie słyszałam w radio jej piosenkę. Ona na to, że dzień wcześniej puszczała podczas przyjęcia moje nagrania!

Twoje życie to pasmo fascynujących przyjaźni, w których obowiązywała szczerość. Otaczali Cię ludzie, którzy nie owijali w bawełnę. Na przykład Irena Santor.
W dniu, w którym psychopata zabił Johna Lennona, miałam straszny dół. Pamiętam włączony telewizor w pokoju hotelowym na Manhattanie. Płakałam na jej ramieniu, że chcę do Polski, mówiłam, że tęsknię. Ona mnie zrugała, że się mażę bez sensu, a tu tyle mam do zrobienia, do osiągnięcia. Dla siebie, dla Polski. Niedawno ją zagadnęłam o tę sytuację. Też ją pamięta.

Drugą ważną postacią była Elżbieta Czyżewska. Powiedziała Ci: Super śpiewasz, ale ubrać się nie umiesz.
Zaprosiła mnie do siebie, otworzyła piękny drewniany kufer, a wokół zaczęły fruwać sukienki z lat 30. Dostałam od niej dziesięć tych sukienek. Po latach ostała się jedna, szyfonowa, absolutne dzieło sztuki. Wyszywana perłami, bardzo ciężka, warta tysiące dolarów. Kilka lat przed śmiercią Elżbiety odniosłam jej tę sukienkę. Chciałam jej tym sprawić przyjemność, ale chyba odebrała to jako przykrość. Czasem tak w życiu wychodzi.

Ci Polacy, z którymi miałaś styczność w Nowym Jorku, tworzyli taki mały polski jet set. Tu Fibak, tu Osiecka, tu Konwicki, tu Czesław Niemen, Horowitzowie. Było w tej grupie jakieś spoiwo, poza tym, że byliście wszyscy młodzi, piękni, bogaci (lub z ambicjami) i lubiliście się bawić? Była w tym jakaś pokoleniowa więź?
Wszystko, co wymieniłeś, miało znaczenie. Łączyło nas przede wszystkim to, że postanowiliśmy wyjechać, zrobić coś na własną rękę w obcym kraju. Patrzyliśmy na siebie wzajemnie z podziwem. Nie było między nami zazdrości.

Jednocześnie to był świat niesamowitych kontrastów, nadających się do inteligenckiej opowieści jak z ówczesnych filmów Woody’ego Allena. Bo słynny tenisista Fibak poznaje Was z Lendlem i Borgiem, a obok intelektualista Dygat próbuje kupić dżinsy, bo w Polsce ich nie ma.
Wszystko działo się naraz. Taki jest Manhattan. Tam poznałam więcej polskich artystów niż w Polsce, bo szybko się rozniosło, że prowadzimy dom otwarty. Wszyscy wiedzieli, że u nas można pojeść, popić. Obok nas mieszkała Susan Sarandon.

Niezapomnianym gościem była Agnieszka Osiecka.
Ona kiedyś wchodzi w długim, pięknym, czarnym kożuszku. Zachwycam się. Ona mówi: Masz. Ja na to: Ale poczekaj, jak to: masz? Nie chciała go wziąć z powrotem, taka już była. Miała coś z Eli, a Ela z niej. Obie niesamowicie hojne, nieprzywiązane do rzeczy.

Powiedziałaś kiedyś, że czasem rzucasz się na szyję nieznajomym, a nie poznajesz byłych boyfriendów. To jest bardziej o tym, jak jesteś roztargniona, czy o tym, jak wyglądało Twoje życie uczuciowe?
(śmiech) To tylko żart. Nie byłam wcale taka łatwa i lekka. Są kobiety, które lubią seks i mają chłopaków bez liku – i to jest w porządku. Gdyby tak było w moim przypadku, to może bym o tym mówiła. U mnie było dużo miłości platonicznych, ale niewiele związków. Więc to zdanie jest raczej o mojej pamięci do twarzy. Czasem ktoś może pomyśleć, że gwiazdorzę i dlatego kogoś nie poznaję. Prawda jest taka, że po prostu mam fatalną pamięć do twarzy. Ostatnio nie poznałam Joasi Brodzik, z którą znam się od lat. Wystarczyło, że zmieniła fryzurę.

Wciąga Cię życie towarzyskie?
Niezbyt. Czasami moja menadżerka dzwoni i sugeruje, żebym dokądś poszła. Ale to najbardziej męcząca część mojego życia. Bo na oficjalnych przyjęciach trochę się robi za małpę. To wyczerpuje, ale nie da się tego uniknąć.

Odnajdujesz się na dzisiejszej scenie muzycznej? Śledzisz to, co się dzieje w popkulturze?
Jak najbardziej! Opole, Oscary, Grammy. Siedzę po nocach i oglądam. Uwielbiam to! Ale jeszcze więcej czasu spędzam, oglądając turnieje tenisowe.

Jesteś w teamie Djokovicia, Nadala czy Federera?
Kocham ich wszystkich. Ale w konkretnych meczach kibicuję zwykle temu, który zaczyna przegrywać. Śledzę też wszystko, co robi Agnieszka Radwańska.

Twoje granie w tenisa ma przełożenie na śpiewanie?
Bardzo. Tenis to timing, jazz też.

Kiedyś ktoś porównał Cię do młodej Maggie Smith. Dziś Maggie Smith to nobliwa hrabina z serialu Downton Abbey, a Ty jesteś wulkanem energii. Jak pozostać taką petardą jak Ty?
Wszystko jest w głowie. Wierzę, że to my decydujemy o tym, kim jesteśmy. Można się po prostu nie zgodzić na pewne rzeczy. Żartuję sobie, że mam psychozę maniakalno-depresyjną, z tym że depresję mam, kiedy śpię, a w dzień mam tylko manię (śmiech). Na szczęście składa się dużo rzeczy. To, że miałam szczęśliwe dzieciństwo i łatwiej mi było przebrnąć przez kompleksy. Ameryka. Muzyka, którą śpiewam… Wszystko się dobrze składa w moim życiu, ale jest w tym element decyzji. Mogłam przecież nie pojechać do Stanów, mogłam uznać, że jazz jest za trudny. Mogłam za wcześnie wrócić. Ale wszystko było dążeniem do osiągnięcia życiowego optimum.

Pomagało chyba też to, że nie rozpamiętywałaś porażek? Było jak w tej piosence Disneya Let It Go.
To jest podstawowa umiejętność. Nie jestem psychologiem, ale wydaje mi się, że naprawdę potrafimy kontrolować nasze myśli. Nie raz się sparzyłam, ale nie pozwoliłam, żeby to zachwiało moją ufnością. Gdybym była nieufna, może mniej razy bym się sparzyła, ale ja już się nie zmienię pod tym względem i tak już zostanie.

Twój brat, jeszcze kiedy kończyłaś 40 i 50 lat, przestrzegał Cię, że scena to niepewny chleb. Już uwierzył, że masz przed sobą jakąś przyszłość?
On w ogóle nie może zrozumieć tego, co się stało, mimo że jest bardzo inteligentnym człowiekiem. Ale dziś radzi mi, żebym już wyhamowała. A ja odpowiadam, że nie mam zamiaru.

Trochę pieniędzy przepuściłaś jednak w ruletkę.
Dziś gram już tylko podczas zawodów organizowanych w kasynie. Dają mi wtedy żetony za darmo. Na pieniądze grać przestałam, bo rzeczywiście miałam skłonność do hazardu. To było właściwie jedyne moje uzależnienie. Kiedyś paliłam. Z zachowań poza kontrolą jest jeszcze moje bałaganiarstwo.

Masz kłopoty z porządkiem?
Ostatnio kupiłam głośną książkę Marie Kondo Magia sprzątania. Genialna! Zastosowałam już niektóre rozwiązania, na przykład z układaniem koszulek pionowo w szufladzie. Ale druga część jej nauki – ta o konieczności pozbywania się zbędnych rzeczy – jeszcze musi do mnie trafić. Ona radzi wyrzucić wszystko na podłogę i decydować o każdej rzeczy z osobna.

Gromadzisz?
Jestem chomikiem. Ale mój ukochany Bogdan jest jeszcze większym. Ostatnio otwierałam kopertę, a on napadł na mnie, że ją źle rozrywam. Okazało się, że zbiera koperty. Ma ich wielkie pudło. Obiecaliśmy sobie, że po powrocie z wakacji poczytamy razem tę książkę i uczynimy z niej biblię sprzątania.

Czasem u artystów spotyka się wielkość z małością. Kiedy grałaś przed Milesem Davisem, jego ekipa tak ustawiła dźwięk, żebyś brzmiała okropnie. Potrafisz to zrozumieć?
Miles Davis słynął z tego, że był bezwzględny. Zabraniał też muzykom brać żony w trasy, bo muzyk miał uwodzić kobiety z publiczności. Patrząc jednak na to, co osiągnął, można mu wszystko wybaczyć.

Twój dzisiejszy związek jest bardzo partnerski. Poprzednie takie nie były. I ten z Urbaniakiem, i ten z Jerzym Kosińskim, funkcjonowały na styku życia i sztuki. Dlatego były takie burzliwe? Myślisz, że były z góry skazane na porażkę?
Ja im obu wiele zawdzięczam. To prawda, że tamte relacje pozbawiły mnie kilku rzeczy. Nie skończyłam studiów, szybko wydoroślałam. To nie sprawia, że mam dziś jakieś kompleksy albo czuję się intelektualnie niedorozwinięta. W tamtych związkach była stymulacja, ale nie było stabilizacji. Dopiero teraz, z Bogdanem, przyszedł ten moment, że mogę z kimś tak po prostu się śmiać i czuć się bezpiecznie.

W takich relacjach jak tamte – skomplikowanych, zderzających silne twórcze osobowości – artysta bardziej się spala czy uwalnia?
I spala, i uwalnia. Nie ma jednego bez drugiego.

Kosiński był mistrzem pewnej kreacji, ale i mistyfikacji. Tworzył tę swoją publiczną personę na potrzeby książek, filmów, telewizji. Masz poczucie, że poznałaś go naprawdę?
Wydaje mi się, że nawet on sam nie znał siebie zbyt dobrze. Ale ja byłam chyba najbliżej tego prawdziwego Jurka. Zaczęłam o nim pisać książkę, ale zatrzymałam się na 30 stronach.

Chyba wielu ludzi czeka na tę książkę.
Ja ją napiszę. Noszę to wszystko w sobie i chciałabym się nim podzielić, bo to mu się należy. No i jest jeszcze kwestia dyscypliny. Zebrałam materiały, zajęłoby mi to kilka miesięcy.

To jest bolesny proces?
Tak. I będę musiała się zmierzyć z legendą, kiedy ta książka już wyjdzie.

Ale chyba dlatego tak potrzebna i ciekawa byłaby Twoja wersja wydarzeń? Mogłabyś wzbogacić nasze rozumienie jego osobowości i jego sztuki.
Skoro mnie tak namawiasz, to dziś usiądę w domu i wrócę do pisania. Masz rację, trzeba to zrobić.

A kobiety bywały źródłem cierpień w Twoim życiu? Czułaś kobiecą rywalizację?
We mnie nie było nigdy szczególnej złości w stosunku do kobiet. Kiedy w życiu mojego ówczesnego męża pojawiła się Liliana Komorowska, nie czułam do niej nienawiści. Raczej się jej bałam. A co do spraw zawodowych, to Urbaniak prowadził moje sprawy na tyle sprawnie, że nie musiałam się niczym przejmować. Nie musiałam rywalizować.

Łatwo było zrobić karierę?
Bardzo łatwo. Nie pchałam się, raczej się bałam. Trzeba było mnie wypychać. Sama o nic nie walczyłam. Zawsze byli ludzie, którzy mi pomagali.

Może dlatego, że skupiałaś się na tym, co ważne – na tworzeniu? A nie na tych głupotach dookoła?
Doszłam do wniosku, że pomogło mi nawet to, że na początku miałam takie straszne kompleksy z powodu wyglądu. Nie skupiałam się na tym, żeby pięknie wyglądać, zasłaniałam się włosami i po prostu śpiewałam.

Na zdjęciach tego zupełnie nie widać. Tam jest doskonale ubrana, stylowa, pewna siebie kobieta.
Sama nie mogę w to uwierzyć! Moje córki też dziś mi mówią: Mamo, jak ty świetnie wyglądałaś. Gdzie masz te sukienki? A ja pamiętam, co na swój temat wtedy myślałam… Moim zdaniem to ma związek z tym, jak w naszej kulturze traktujemy dziewczyny, jak je programujemy, żeby były „ładne”.

Myślisz, że obowiązuje podwójny standard?
Na koncertach mówię kobietom, żeby odrzucały stereotypy i buntowały się. Dlatego tak mi się podoba w Nowym Jorku, gdzie wszyscy robią, co chcą, wyglądają, jak chcą. Sześćdziesięciolatki chodzą w spódnicach mini i nikt ich nie krytykuje, że mają nie takie nogi. W Polsce ludzie, którzy są inni, czują ostracyzm. Powoli się to zmienia, ale jest jeszcze dużo do zrobienia.

Jesteś feministką?
Oglądałam ostatnio wielogodzinny film dokumentalny o I wojnie światowej i milionach młodych mężczyzn, którzy zginęli na froncie. Czy gdyby na czele tych państw stały kobiety, doszłoby do takich tragedii? A tymczasem widzisz przywódców-psychopatów, mających we krwi wojenkę.

Dzisiejsza sytuacja międzynarodowa Cię zajmuje?
Jestem przerażona tym, co się dzieje. To chyba jedyna rzecz, jaka spędza mi sen z powiek. To, że dziś w imię chciwości ktoś może zdecydować, że warto poświęcić życie innych ludzi.

Ty chyba nie jesteś chciwa? Nierozliczone tantiemy za Papayę to fortuna, która czeka na wzięcie, tymczasem…
…to chyba walka, którą zostawię moim dzieciom. Nigdy nie byłam zbyt przywiązana do pieniędzy. Teraz dostaję jakieś grosze z ASCAP-u (amerykańskiego odpowiednika ZAIKS-u – przyp. autora), ale nie chcę poświęcać swojej energii na adwokatów. Wolę robić co innego.

Co? Na jaką propozycję zawodową zgodziłabyś się chętnie?
Zagrałabym w filmie. Miałam też napisany monodram, ale to trudne. A ja dziś chcę robić tylko to, na co mam ochotę.

Liczyłbym jednak na tę książkę o Kosińskim.
Idę pisać. |

Sałatka z papai

co?
Papaja, garść miksu sałat, 8 pomidorków koktajlowych, 2 łyżki poszatkowanego szczypioru, 4 łyżki oleju słonecznikowego, 2 łyżki soku z cytryny, 2 łyżki octu winnego, ząbek czosnku, sól, pieprz

jak?
Papaję obieramy, przekrawamy na pół, czyścimy z nasion i kroimy w kostki.
Pomidorki kroimy na ćwiartki i układamy na sałacie. Na wierzchu układamy papaję.
Do oleju i octu, dodajemy zmiażdżony czosnek, robimy sos winegret.
Doprawiamy go solą i pieprzem. Sałatkę polewamy sosem, skrapiamy sokiem z cytryny
i posypujemy szczypiorem.
Jemy, słuchając przeboju Urszuli Dudziak.