Rozmawiam z Malwiną Konopacką, docenioną projektantką i ilustratorką, twórczynią obiektów OKO, jedyną polską artystką zaproszoną do współpracy przy serii Grand Collection szkockiej whisky Glenfiddich.

 

Tekst: Szymon Bira
Zdjęcia: Jacek Tomczak, Filip Bonder

 

Polska sztuka zdążyła już oswoić zjawisko art brandingu?
Geneza moich działań artystycznych to działania projektowe, nie stricte artystyczne. Zarówno ilustracja, jak i design nie są zawieszone w próżni. Oddają obiekty tworzone dla ludzi i odbiorców. Bardzo cenię sobie tę swoją wypracowaną przestrzeń ‒ jedną nogą jestem w świecie rynkowym i użytkowym, drugą ‒ w artystycznym. Otrzymałam propozycję, właściwie skrojoną pode mnie, dającą mi pełną swobodę twórczą. Być może to jest pytanie o formę tej relacji ‒ rynku i sztuki, jej dopasowania. Jeśli ktoś uważa, że moje prace mogą funkcjonować wspólnie z jakąś konkretną marką, w momencie kiedy ja nie muszę dostosowywać się komercyjnie do czyjegoś gustu, współpracę taką traktuję jako ciekawe wyzwanie i nowe doświadczenie.

Kwota ze sprzedaży pani pracy trafi na program stypendialny 160/160 (160 stypendiów na 160 lat TZSP) wspierający artystki i artystów z kolekcji warszawskiej Zachęty.
Bardzo się cieszę, że został wybrany taki właśnie cel aukcji. Podoba mi się to. 160/160 to jej drugie życie. Z mojej strony była to dodatkowa motywacja – ja postawię sobie wyzwanie, zrobię nową, ciekawą pracę, dzięki temu powstanie profit, na którym skorzystają inni twórcy.

Czy pani praca dla projektu Glenfiddich koresponduje z filigranem francuskiego grafika Jeana-Charlesa Desevre’a, będącego pierwowzorem Grande Couronne? Czy tym razem możemy liczyć na spotkanie polsko-szkockie?
Na pewno praca koresponduje z ideą filigranu, czegoś zdobnego, ażurowego, o pewnym rytmie, wzorze. Wydało mi się to ciekawe, odnoszę się więc do tego. Dało mi główny impet do myślenia o tym projekcie. Finalnie jednak jestem daleko, idę swoją drogą. Wprawdzie dodałam kilka złotych elementów, dopełniających kolorową kompozycję w nawiązaniu do filigranu, ale całość jest bardzo bliska obiektom, którymi zajmuję się na co dzień. To taka trochę interpretacja na luzie. (śmiech) Zrobiłam dwie rzeczy, które są spójne estetycznie i zbliżone do siebie, właściwie tworzą pewien komplet – to przedmiot aukcji charytatywnej, tak zwany obiekt, oraz wzór graficzny będący obwolutą na opakowanie. To ciekawe doświadczenie, z jednej strony zaprojektować obwolutę nawiązującą do wspomnianego filigranu, z drugiej obiekt przestrzenny, który połączy całość.

Glenfiddich Grande Couronne

Przyglądając się pani pracom, zastanawiam się nad granicą między produktem przemysłowym a sztuką ze swym indywidualnym podejściem do każdego obiektu. Zamawiając Irenę, dokonuję zakupu w dobrze prosperującym sklepie czy pracowni artystycznej?
Moje prace można kupić w sklepie z designem. Muszę się jednak przyznać, że większość ludzi woli prace te zamawiać czy kupować bezpośrednio u mnie. I wtedy pojawia się ten artystyczny element pracowni, obiektu unikalnego. Mimo że prace, które tworzę, można podzielić na te bardziej autorskie (nie tylko je projektuję, ale również sama tworzę i wykańczam) i produkcyjne (odpowiadam tylko za ich projekt), zdecydowanie większość ludzi woli i spodziewa się, szczególnie w Polsce, tego elementu sztuki, autorstwa, zindywidualizowania zamówienia. Zauważyłam, że ludzie w ogóle lubią bezpośredni kontakt, pytają, czy ten konkretny wazon będzie pasował do ich konkretnego wnętrza, czasem proszą o dedykację. Odpowiadając na pytanie ‒ zostańmy przy określeniu sztuka użytkowa, które chyba najlepiej opisuje to, czym się zajmuję.

Intrygują nazwy pierwszych wazonów serii OKO: Tuląca mama, Teresa, Nana, Aniela. Na myśl przychodzi mi od razu Dorota czy Ina Lubomira Tomaszewskiego. Wychowuje pani dwójkę dzieci, odnosi sukces artystyczny i zawodowy, dla wielu kobiet wydawałoby się to nie do pogodzenia.
To oczywiście celowe nawiązanie do tej tradycji polskiego wzornictwa nazywania imionami kobiecymi wytwarzanych przedmiotów. Choć robię to z pewnym przymrużeniem oka. W moim przypadku to imiona najbliższych – córek, mamy lub innych osób w rodzinie. Ostatnio pojawiło się u mnie nawet imię męskie (Miki – imię mojego brata). W pewnym sensie wszystkie te obiekty krążą wokół mojej rodziny. Wydaje mi się to nawet w jakimś sensie symboliczne ‒ z jednej strony ukazuje różnorodność i indywidualizm każdej pracy, z drugiej cechy wspólne całych serii. Odnośnie tego radzenia sobie i sukcesu – sama nie wiem, też wydaje mi się to właściwie nie do pogodzenia! (śmiech) W pewnym sensie po prostu tak się dzieje, nie ukrywam, że jest to trudne, a czas pandemii niestety nie ułatwia. Ale tak funkcjonuję, tak funkcjonujemy. Mam mocne wspomnienie kolekcji, którą robiłam na wystawę w Marsylii. Moja młodsza córka miała kilka miesięcy. Była majówka, miała być ładna pogoda. Tereska miała być na długich spacerach z tatą, ja miałam malować. W rzeczywistości było okropnie zimno, a oni siedzieli w samochodzie i czekali, aż skończę. Miałam dosłownie kilka chwil na przygotowanie całości. Pewnie pomogło to, że każdy wzór dokładnie wcześniej przemyślałam, wiec właściwie projektowałam i szkicowałam w głowie. Tak wygląda praktyka.

Nie mogę znieść wizualnej tandety w żadnym wydaniu– mówiła pani w jednym z wywiadów. Pamiętam, jak pierwszy raz jechałem samochodem do czeskiej Opawy i zaraz po przekroczeniu granicy coś stało się z krajobrazem… Długo potem nie mogłem dojść do siebie i uwierzyć, że można nie mieć tylu brzydkich reklam dookoła. Jak sobie pani z tym radzi, mieszkając w Warszawie?
Mam nadzieję, że moje zdanie nie brzmi pretensjonalnie. Ale rzeczywiście jest coś takiego ‒ męczy mnie pewne niedopracowanie i bylejakość wizualna. Wjazd do Warszawy wciąż pozostaje trudnym doznaniem estetycznym. Jak zaczynałam studia na ASP w Warszawie, miałam taki pomysł, żeby przeprojektować charytatywnie te wszystkie billboardy… Ale mam też ostatnio inne obserwacje. Wydaje mi się, że to zaczęło się zmieniać. Odnoszę wrażenie, że coraz więcej rzeczy, które na co dzień bierzemy do ręki, wygląda estetycznie. Weźmy przykład książek dla dzieci. Kiedyś było kilka wydawnictw w Polsce, które o tę estetykę dbały. Obecnie mam wrażenie, że nawet książki trafiające do rąk przypadkowego odbiorcy zaczynają odpowiednio wyglądać. Od razu przychodzi mi na myśl Skandynawia ze swoim szacunkiem do przestrzeni i krajobrazu, a także – przedmiotu. Tam jest to już pewnym trybem myślenia i postrzegania, działa na zasadzie naturalnej optyki. Ale powtórzę – odnoszę wrażenie, że ostatnio również w Polsce robi się ładniej.

W jakim miejscu w takim razie znajduje się dzisiaj polski design? Czy ludzie chcą otaczać się ładnymi przedmiotami, chętniej je kupują?
Mam wrażenie, że przeciętny człowiek, również dzięki dostępowi do informacji wizualnej, zaczyna kształtować w sobie pewną potrzebę estetyki, dbania o nią. Pandemia spowodowała, że zaczynamy myśleć coraz bardziej o miejscach, w których mieszkamy, przebywamy, o ich wystroju, przedmiotach, które tam trafiają. Trudno mi powiedzieć, w jakiej kondycji i jakim miejscu jest dzisiaj polski design, ale wydaje mi się, że bardzo się rozwija i to jest dobry czas dla niego. Bardzo miło mnie zaskoczyło, że gdy brałam udział w targach, do mojego stoiska podchodziły grupy młodzieży, dla których równie atrakcyjny był zakup mojego wazonu, co kupno nowych butów Nike. Dzieje się tak pewnie również dlatego, że wchodzi to w sferę mody, gadżetów, elementów dla szerszego odbiorcy. Wydaje mi się, że design nie jest już tylko dla bogatych i zainteresowanych, a idea kupowania ładnych przedmiotów do swojego domu, swojej przestrzeni, rozszerza się, nabiera nowych, ciekawych form.

Glenfiddich Grande Couronne

Podkreśla pani, że jest przede wszystkim ilustratorką. Odgrzebałem zabawne ilustracje dla Dwutygodnika, Przekroju czy Lampy. Czy ceramika pochłonęła całkowicie ilustrację?
Zdecydowanie! W odniesieniu do ceramiki, którą się teraz zajmuję, jestem już zupełnie gdzie indziej. Umieszczanie ilustracji na obiektach nie jest już mi tak bliskie jak kiedyś. Odeszłam od detali i malunku. Niektóre z najnowszych wazonów (z kolekcji NUDE) na zewnątrz nie mają już żadnych zdobień. Nie ukrywam, że przynosi mi to ulgę, nasyciłam się już detalem. Obecnie jestem na etapie projektowania nowej kolekcji, być może jakieś ilustracje się na niej pojawią, ale będzie to już bardziej cytat, zabawa własną formą.

Proszę powiedzieć więcej o swobodzie twórczej, o której pani wspominała, podczas pracy nad swoją Grande Couronne dla Glenfiddich. Marka dała pani całkowicie wolną rękę?
Wydaje mi się, że decyzja, żeby wybrać mnie do tej pracy, była bardzo świadoma i przemyślana na wielu poziomach. Na pewno jednym z nich była całkowita swoboda tego, co zrobiłam, ale też akceptacja gotowego obiektu bez żadnych poprawek – myślę o obydwu stworzonych elementach. Dodatkowo cel akcji charytatywnej wydał mi się szalenie trafny. Muszę przyznać, że od początku ta współpraca była poprowadzona z dużym szacunkiem i wyczuciem, wzajemną uprzejmością. Ale przede wszystkim nie miałam poczucia, że muszę się z czymkolwiek naginać albo robić coś estetycznie wbrew sobie. |

Szymon Bira
Urodzony w 1987 roku, autor książek poetyckich. Teksty i wywiady z pogranicza tematyki rynków alkoholowych i świata sztuki publikował w wydawnictwach: Agua Vitae, Forbes, K MAG, LA VIE, Lounge Magazyn. Mieszka we Wrocławiu.