O obsesjach, teatralnych duchach, bankietach popremierowych i Poznaniu, z Maciejem Nowakiem rozmawia Maciej Ulewicz.

 

Kończy się niedługo 3 sezon, odkąd zostałeś dyrektorem artystycznym Teatru Polskiego w Poznaniu. To czas na pewne podsumowania. Co zastałeś w 2015 roku?
Zastałem teatr, który kompletnie nie wierzył w siebie, który żył w cieniu drugiej poznańskiej sceny, czyli Teatru Nowego. Zaraz po moim się tam zainstalowaniu, lokalne wydawnictwo przygotowywało architektoniczną monografię gmachu Teatru Polskiego. We wstępie, o napisanie którego zostałem poproszony, użyłem frazy: „najstarszy, nieprzerwanie działający teatr w Polsce”. Bo nie może się równać, w sensie materialnym, z długością trwania naszego teatru żadna warszawska ani krakowska scena. Po wysłaniu do redakcji otrzymałem tekst ze zmianami, gdzie hasło: „najstarszy teatr w Polsce” zostało zmienione na: „najstarszy teatr w Poznaniu”. Wtedy zrozumiałem kwestię samopoczucia tego miasta.
Poznań, mając mnóstwo wielkich atutów, jest raczej zamkniętym ośrodkiem, który trochę nie wierzy w siebie, nie chce się sobą chwalić, wychylać się. Te słynne zasłonięte poznańskie firany są jak najbardziej prawdziwe. Ta postawa jest mi kompletnie obca i powoli staram się przekonać poznańczyków jak i cały kraj, że jest to miejsce godne uwagi, które generuje fajną energię. Zgodnie z moimi zainteresowaniami i temperamentem, zacząłem od historii teatru, którą chcę należycie wyeksponować. To jest jedna z dwóch do dzisiaj działających scen, na której występowała Helena Modrzejewska. Także Irena Solska, Ludwik Solski, Stanisława Wysocka. Mamy też jedną z ostatnich w Europie scenę obrotową, działającą za sprawą mięśni ludzkich, a wiele rozmaitych urządzeń teatralnych działa od momentu otwarcia w 1875 roku. W tym teatrze było i jest mnóstwo uśpionych aktywów, które rozbudzam. To mnie strasznie kręci.

Jak to jest być dyrektorem, działającego nieprzerwanie od ponad 140 lat, teatru w Polsce? Czujesz jakąś odpowiedzialność i brzemię historii?
Staram się z duchami przeszłości dyskutować. Dyrektorem tego teatru na przełomie lat 40. i 50. był Wilam Horzyca, wielki reżyser, współpracownik Leona Schillera, który został przez lokalne układy wygryziony po trzech sezonach. Odchodząc – słusznie obrażony – przeklął, jak wieść niesie, to miejsce na wiele lat. Ten okres już na szczęście minął, być może także dlatego, że postanowiłem z duchem Wilama podyskutować i go obłaskawić.
Przez pierwsze lata, kiedy nie miałem jeszcze służbowego mieszkania, spałem w teatrze i próbowałem, z duchem jego i innych wielkich, wejść w kontakt. Nic takiego się nie zdarzyło, ale prowokowałem wielokrotnie. Duchy generalnie są od tego, żeby spały, i nie należy im tego snu przerywać, dlatego poczytuję sobie za małe zwycięstwo to, że mi nie przeszkadzają i że są zadowolone. Jednocześnie robimy wszystko, co się da i na co pozwala budżet, żeby uhonorować dumną przeszłość tego teatru.
Teatr to jest długie trwanie i bardzo skomplikowany mechanizm ludzki, artystyczny, techniczny, logistyczny. Nie ma jednego klucza i recepty na wszystkie problemy, a proces zmian w teatrze jest bardzo długi.

Nie miałeś wątpliwości czy dasz radę? Czekałeś w sumie 9 lat na to stanowisko. Dekada w teatrze to szmat czasu. Świat się zmienił, teatr się zmienił, Nowak się zmienił.
Nie było łatwo. Pamiętam pierwszy dzień, kiedy wieczorem wylądowałem w pełnym połamanych mebli gościnnym pokoju na strychu w teatrze, i całą noc się zastanawiałem, czy ja tego na pewno chcę. Czy chcę porzucić moje dość luksusowe życie w Warszawie, świeżo wyremontowane mieszkanie i przenieść się na kilka lat w takie miejsce? Ale następnego dnia wziąłem się w garść i zacząłem porządkować ten świat wokół siebie. Nie jest jeszcze w pełni uporządkowany, ale robię, co mogę.
Nie zmarnowałem tego czasu. Powstał Instytut Teatralny, moja wielka radość i satysfakcja. Poznałem wielu artystów. Przyszedłem do Poznania całkiem sam, a nie z własną ekipą, żeby wszystkich wyrzucić, wszystko przeorganizować i zacząć od nowa. Nie umiem tak funkcjonować. Mnie interesuje przestrzeń, w której pracuję.

Co uważasz za swój sukces, a co jeszcze wymaga pracy?
Wydaje mi się, że dodałem nowej energii. Tchnąłem w pracujące tu osoby wiarę, że nadal są artystami, mogą uczestniczyć w ogólnokrajowej i europejskiej dyskusji teatralnej. Chciałbym, żeby wszyscy aktorzy tego teatru dostali odpowiednie wyzwania. Publiczność do nas wróciła, to wielka radość. W tej chwili właściwie gramy dla pełnej widowni. Poza tym nasz teatr gra, choć ja wciąż uważam, że za mało. Wszystkie moje premiery zostały zagrane 50 albo więcej razy, a walczę o jeszcze więcej. Teatr i aktorstwo dramatyczne spełnia się w powtarzaniu. Jeżeli gra się po premierze tylko kilka razy, co jest w Polsce teraz bardzo powszechne, to jest to performance, nie spektakl.
Rytm, w który wpadają aktorzy po wielokrotnym powtórzeniu, sprzyja pogłębieniu relacji między postaciami, interpretacji, sensów, które się budują i które przychodzą z upływem czasu z zewnątrz. Nie jestem jeszcze w pełni usatysfakcjonowany, ale w ciągu tych trzech lat mocno zwiększyliśmy liczbę granych spektakli.

Ten trzeci sezon uważam za najmocniejszy. Demirscy, Ewelina Marciniak, Jan Klata – przygarniasz twórców teatralnych, którym z racji aktualnej polityki kulturalnej, kurczy się terytorium do pracy. Co planujesz w następnym sezonie?
To jest mały teatr, tak pod względem przestrzennym, jak i budżetu, więc nie mogę robić 15 premier w sezonie. Będzie ich prawdopodobnie pięć. Wraca do nas Maja Kleczewska, która będzie robiła „Hamleta”, pojawi się Anna Smolar. Zaprosiłem też Jolę Janiczak i Wiktora Rubina. Jestem umówiony z Moniką Strzępką i Pawłem Demirskim. Na pewno wróci też do nas Kuba Skrzywanek, który w tym sezonie zrobił bardzo pięknego i dobrze przyjętego „Kordiana”.
Muszę inwestować w młodych ludzi, zawsze miałem taką obsesję. Muszę podejmować ryzyko. Tak jak mnie, gówniarzowi, trzydzieści kilka lat temu, wielkie postaci polskiego teatru – profesor Raszewski, Kazimierz Dejmek, Andrzej Łapicki, Iza Cywińska – podały rękę, uwierzyły i wprowadziły w ten świat, tak ja teraz czuję, że mam obowiązek w podobny sposób wprowadzać kolejne młode pokolenia. Nawet za cenę błędów.

Przed laty, będąc dyrektorem Teatru Wybrzeże, odkryłeś i pozwoliłeś debiutować twórcom teatralnym, którzy teraz są uznanymi reżyserami. Co dzisiaj podpowiada ci twoja teatralna intuicja, na jakie nazwiska stawiasz?
Oczywiście na Martę Górnicką. „Hymn do Miłości” to była jej pierwsza premiera, w tak zwanym, zawodowym teatrze. Teraz, po sukcesie tego spektaklu i z racji jej wielkiego talentu, już ją wsysa teatr niemiecki i inne teatry zagraniczne. Moja wielka satysfakcja to Justyna Sobczyk, która zrobiła tu „Ojczyznę” do tekstu Krystyny Miłobędzkiej, Anka Karasińska, która wyreżyserowała świetny „Drugi spektakl” i pozostanie w naszej rodzinie, podobnie wspomniany Kuba Skrzywanek. Joanna Drozda, która stworzyła u nas estradową formę o nazwie „Extravaganza”. Odbyła się już druga jej odsłona, Poznań oszalał na punkcie tego przedstawienia. Plus oczywiście, moi wspomniani już, towarzysze broni. To jest grupa, z którą jestem związany, za którą czuję się odpowiedzialny i dumny, że mogę kontynuować z nimi tę teatralną drogę. Ale i dobierać ciągle młodszych sojuszników.

Masz swoją własną definicję teatru?
Przez lata miałem odwagę wydawać z siebie rozmaite manifesty i potem im zaprzeczać. Tu właśnie zaprzeczę temu, co dawno mówiłem, ale teraz tak myślę. Tak jak w latach 90. i później, byłem przywiązany do idei „małych ojczyzn”, tak dziś czuję, że już czas się jednak z nią pożegnać. Teatr jest maszyną do sensów i myśli uniwersalnych, musimy wykorzystywać to cudo, żeby generować refleksje przekraczające granice lokalności i horyzont naszego czasu. Chcę uciec od lokalności, która wydaje mi się pewnym obciążeniem. Musimy budować wielkie teatralne autostrady, które będą nas łączyły z centrami myśli europejskiej i światowej, oraz sprawnie się po nich poruszać. Chcę dawać naszej publiczności poczucie udziału w uniwersalnym dyskursie i takich tematów szukam.

Jak ty, warszawiak z urodzenia, z poważnym epizodem trójmiejskim, odnalazłeś się w Poznaniu? To bardzo specyficzne i hermetyczne miasto. Jak słynny temperament Macieja Nowaka odnalazł się za poznańskimi zasłonami i na mieszczańskich, specjalnie czesanych dywanach?
Jeszcze takiego dywanu nie widziałem, choć słyszałem o nich. Cały czas uczę się Poznania. Wiele stereotypów mi się potwierdza. Zauważyłem na przykład, że w Poznaniu nie bywa się w domach. Ludzie, tak jak w Berlinie, spotykają się na zewnątrz, w knajpach, w miejscach publicznych. Do domu dopuszcza się ludzi tylko z bardzo bliskiego kręgu. To dla mnie specyficzne doświadczenie. Tu wypomnę mojemu koledze, dyrektorowi teatru Marcinowi Kowalskiemu, że przez trzy lata znajomości nie byłem ani razu u niego w domu. Nie wpraszam się, nie chce to nie (śmiech), ale jest to dla mnie dość zaskakujące. Gdzieś tu, na tych przestrzeniach między Poznaniem a Warszawą, tak jak to było w XIX wieku, kończy się paradygmat zachodni, a zaczyna się Azja. My w Warszawie jesteśmy jednak bardzo „azjatyccy” – imprezy i życie towarzyskie w domach. A w Poznaniu, zgodnie z zachodnim paradygmatem, ludzie bardzo chronią swoją prywatność i wiele relacji społecznych jest bardziej konwencjonalnych. Interesujące jest doświadczanie tej odmienności.

O bankietach popremierowych za czasów twojego dyrektorowania w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku krążą legendy. Miałem przyjemność uczestniczyć w wielu i dementuję. To nie legendy, to absolutna prawda! Były spektakularne. Czy kontynuujesz tę szlachetną tradycję w Poznaniu? Dlaczego bankiety to tak ważny element teatru?
Staramy się to kontynuować. Bankiety to niezwykle ważny element w życiu społecznym teatru. Na porządnym bankiecie alkoholu i innych rzeczy zawsze musi brakować i stąd to poczucie. Praca nad przygotowaniem przedstawienia to ogromny wysiłek emocjonalny i intelektualny. To, co artyści pokazują publiczności, jest wydzierane z ich ciał, ich dusz, z ich emocji. To są łzy, krew, kontuzje, rozmaite frustracje, bo spektakle budowane są również na konfliktach między ludźmi. Do tego wszystkie lęki i nerwice dyrekcji, emocje komentatorów. To garnek, w którym cały czas kipi i wrze. I dlatego bankiety są tak ważne w teatrze, bo to jest moment odreagowania tego wszystkiego. Chwila, kiedy jesteśmy wszyscy po spełnieniu. To nawiązuje do początków teatru. To jak greckie misteria, ten cały alkohol podczas bankietów, miłości, namiętności, które się rodzą. To wszystko doskonale mieści się właśnie w tym dionizyjskim klimacie teatru, do którego nawiązujemy. Kto nie rozumie, czemu służy bankiet, to nie rozumie trochę teatru. Znam kilka teatrów, których dyrektorzy usiłują nad tym żywiołem zapanować, żeby nie było za dużo alkoholu, żeby nie było za dużo szaleństw. Jeden dyrektor w pewnym teatrze, wprost zabronił alkoholu na bankiecie, bo były burdy. Ale przecież ludzie tak intensywnie pracują nad przedstawieniem, że muszą odreagować. A jeśli chodzi o czasy Teatru Wybrzeże, to taką sobie wtedy ukułem anegdotkę: premiery wychodzą albo nie wychodzą, ale bankiety przechodzą do historii.

Jak podchodzisz do zamachu na kulturę prowadzonego od dwóch lat przez politykę? Zniszczono wybitny Teatr Polski we Wrocławiu, w Teatrze Starym w Krakowie za nowego dyrektora nie dzieje się nic. Dlaczego dobra zmiana wzięła się za teatry i co z tego konfliktu wyniknie?
Władza często nie umie obchodzić się z tym cudownym organizmem, jakim jest teatr, z należytą czułością i zrozumieniem. W tym zakresie obie strony obecnego konfliktu politycznego w Polsce mają mnóstwo win i zaległości. Oni po prostu nie rozumieją, na czym polega istota teatru, i zachowują się jak słonie w składzie porcelany. To często wykorzystują ludzie małego talentu, którzy na tej nieświadomości polityków próbują ugrywać swoje malutkie, parszywe interesiki. Jest mi niesłychanie przykro, że tak wspaniała scena jak Teatr Polski we Wrocławiu przestała praktycznie istnieć. Jesteśmy świadkami dramatu, dziejącego się również w Starym Teatrze w Krakowie. To straszne, bo to matka i ojciec jednocześnie polskich teatrów, wobec którego określaliśmy się przez dziesięciolecia. To wszystko jest bardzo smutne, niemniej pojawia się jakieś światełko w tunelu.

?
Ten sezon jest już stracony, ale w przyszłym wracają wielcy reżyserzy, bo wzięła się za to rada artystyczna złożona z aktorów. Nie tak łatwo zniszczyć Teatr Stary, to jest jednak ogromna siła i tradycja artystyczna. To jest zbyt cenny klejnot w pejzażu polskiej kultury. Jeżeli wierzymy w czakramy, to z pewnością pod sceną Starego jest taki sam, jak na Wawelu.

Ty się, mam wrażenie, dość solidnie okopałeś na placówce poznańskiej i dajesz twórcom wolność artystyczną.
Nie wyobrażam sobie nie dawać artystom pełnej wolności. Jestem od reprezentowania ich interesów i stwarzania im warunków do pracy. Oni mają kreować i przekraczać swoją fantazją i rozumieniem świata wszystko to, co ja swoim rozumkiem mogę ogarnąć. |

 

Maciej Nowak
Dyrektor artystyczny Teatru Polskiego w Poznaniu. Krytyk teatralny i kulinarny. Dawniej twórca „Gońca Teatralnego”, „Ruchu Teatralnego” oraz wortalu e-teatr.pl, dyrektor Centrum Edukacji Teatralnej w Gdańsku i Nadbałtyckiego Centrum Kultury. W latach 2000-2006 dyrektor naczelny i artystyczny gdańskiego Teatru Wybrzeże. Współzałożyciel i w latach 2003-2013 dyrektor Instytutu Teatralnego im. Zbigniewa Raszewskiego w Warszawie.