Luka Rayski, autor plakatu „KonsTYtucJA”, który podbił serca Polaków i Polek, otworzył właśnie wystawę malarstwa zatytułowaną przewrotnie „Second Thoughts”.

 

Tekst: Agata Czarnacka
Zdjęcia: Ignacy Swarcan (reprodukcje), Konstanty Szydłowski

 

To był dla ciebie znakomity rok. Po sukcesie plakatu „KonsTYtucJA” otwierasz swoją wystawę w świetnej galerii…
Jeśli chodzi o plakat „KonsTYtucJA”, to oczywiście bardzo się cieszę z tego sukcesu, ale wiem, że nie miałby on miejsca, gdyby nie inicjatywa Demokracja Ilustrowana Marianny Grzywaczewskiej i Edgara Bąka, wymyślona przy walnym współudziale Mateusza Halawy. To oni udostępnili mój projekt, który dzięki historycznemu kontekstowi zyskał szaloną popularność. Ale dla mnie to dzisiaj zamknięty rozdział. Jak to określił bodajże Roland Barthes, nastąpiła „śmierć autora”. Dzieło żyje własnym życiem. Albo jeszcze inaczej: w moim przekonaniu „autorami” tego plakatu są ludzie, którzy zdecydowali się go wydrukować lub wziąć od rozdających go aktywistów, trzymali go w górze, przyczepiali go sobie do rowerów i wózków dziecięcych.

Konstytucja, 2016 r.

Jeśli chodzi o malarstwo, to jakiś rok temu coś się we mnie przełamało. Sam jestem dość daleki od refleksji typu sztuka zaangażowana, sztuka polityczna. W idealnej sytuacji, kiedy ktoś coś robi, kiedy się tworzy, to twórczość po prostu płynie. To zabrzmi potwornie pretensjonalnie, ale w jakimś sensie sztuka powinna być naturalną konsekwencją tego, kim się jest. Czasami zdarza mi się tworzyć prace wykalkulowane. Ale taka skalkulowana praca, która bierze sobie jakąś zasadę na warsztat, żeby ją przełamać, potem często okazuje się banalna i nie przechodzi próby krytyki – mówię o mojej własnej krytyce jeszcze na etapie sztalug w pracowni. Dziewięćdziesiąt pięć procent tego, co robię, zostaje albo zamalowane, albo kończy w koszu na śmieci.
Tak naprawdę pod wieloma względami jest to moja pierwsza wystawa. Pierwszy raz pokazuję swoje rzeczy, co do których nie mam wątpliwości – to znaczy, mam je, oczywiście, ale są to zdrowe wątpliwości, takie, jakie zawsze w sztuce są potrzebne. Jestem przekonany, że sztuka nie może istnieć bez swego rodzaju konfuzji, która jednak nie powinna być silniejsza od artysty… Tymczasem kiedy malowałem prace, które znajdują się dziś na wystawę, zamieniłem się – to było zupełnie nowe dla mnie doznanie – w fanatyka. Miałem wrażenie, że powiedziałem to, co trzeba, znalazłem odpowiedzi. Było w tym mnóstwo radości. Ale potem zrozumialem, że wystarczy, że przez dwa tygodnie popatrzę na te obrazy, i wątpliwości się pojawią – bo to nie jest ostateczna odpowiedź, a po prostu świetny kierunek pracy.

Wychowałeś się w artystycznej rodzinie, twoje rozumienie sztuki jest z pewnością jakoś tam naznaczone przez te doświadczenia.
Rzeczywiście, moją rodzinę wypada określić jako niekonwencjonalną i wszyscy – matka, ojciec, ojczym – zajmowali się sztuką. Ale dziecko wszystko przyjmuje jako normalność, więc niczego nie kwestionowałem. Ostatnio natrafiłem na reportaż z obozu dla uchodźców, w którym przytaczano badania przeprowadzone wśród dzieci, które urodziły się już w obozie. Około 80 procent dzieci uważało się za bardzo szczęśliwe! Do tego stopnia nie miały punktu odniesienia, porównania… Ja też nie mam pojęcia, jak to jest dorastać w tak zwanej rodzinie normalnej.
Ale oczywiście obcowanie z artystami oznacza dla dziecka, że bardzo wcześnie internalizuje wiele rzeczy, na które inni natykają się znacznie później. Weźmy choćby formułę Miesa Van der Rohe „Less is more” (mniej znaczy więcej). Większość z nas, kiedy usłyszy to po raz pierwszy pewnie gdzieś w liceum, to nie bardzo wie, o co chodzi. Ja tymczasem już jako siedmiolatek wiedziałem doskonale, że cnotą jest ograniczanie liczby elementów i upraszczanie, aby zachować czystość przekazu. Za to dokładanie warstw, intertekstualność i tak dalej naruszają czystość komunikatu. To widać zwłaszcza w moich ilustracjach i plakatach.

Salto, 2016 r.

Grafika, plakat – na pewno. Ale twoje obrazy łączą abstrakcyjne, bardzo przepracowane malarskie tła z wyidealizowanymi postaciami malowanymi jakby graficzną kreską, a na pewno z graficzną prostotą. Te postaci – to ty?
To nie jestem ja. Mało tego, to w ogóle nie są ludzie! Podobną właściwość ma kreska komiksowa – oceniasz nie to, kogo rysuje, ale – co ta kreska robi. Owszem, pojawiają się cechy charakterystyczne, jakiś typowy nos albo garb. Ale to nie są portrety. U mnie to jest trochę bardziej skomplikowane, ale to nie jestem ja. Niektóre z obrazów inspirowane są moimi doświadczeniami – na przykład, przeżywaniem tego, co ludzie chcą nazywać męskością – choć z niechęcią używam tego słowa. Moim osobistym zdaniem idee takie jak męskość to są raczej fasady, które unieszczęśliwiły mnóstwo ludzi.

Tak więc o co chodzi w malarstwie?
Jestem daleki od robienia syntez. Przychodzi mi do głowy, że to, co mi się przytrafiło ostatnio – opieka nad poważnie chorą, bliską mi osobą – jest w jakimś sensie bliskie malowaniu. W obu przypadkach chodzi o ten sam poziom napiętej uważności. Tylko że kiedy maluję, patrzę na siebie, na to, co widzę i jak to rozumiem, a w opiekowaniu się chodzi o to, żeby skupić się na drugiej osobie, na tym, jak może się czuć i w jaki sposób interpretuje otaczającą ją rzeczywistość. |