Z malarzem Pawłem Kałużyńskim rozmawia Milosh.

 

Początek?
Pomysł zdawania na malarstwo siedział mi w głowie od pierwszej klasy liceum, jednak gdy o tym teraz pomyślę, to wydaje mi się, że malarzem chciałem zostać, mając pięć lat.

To poważnie…
Tak. Od początku liceum składałem teczkę, dłubałem, przygotowywałem się. Dokładnie wiedziałem, co chcę osiągnąć.

No i udało się?
(śmiech) Na Akademię w Warszawie dostałem się za trzecim razem…

Czyli pierwsza porażka?
Absolutnie nie! Dostałem się na historię sztuki – szukałem czegoś pokrewnego mojej pasji. Nie chciałem marnować czasu. Jednak za historyka sztuki się nie uważam.

Dlaczego?
Wiesz, męczyło mnie to. Dziwne, ale czułem, że to tylko uzupełnienie do studiów, na które się jeszcze nie dostałem. To nigdy nie było moje powołanie. Wyjazdy na seminaria naukowe czy robienie inwentaryzacji kościołów… Nie moja bajka.

Mijają trzy lata i upragnione malarstwo…
To były moje studia! Absolutne wtedy spełnienie. Tamten czas uwielbiam do dziś.

Coś się wydarzyło?
Nic absolutnie. Po prostu ten czas… On teraz już jest za mną. Budynek przy Krakowskim dziś jest zwykłym budynkiem z cegły. Wtedy to była moja ukochana uczelnia, teraz przystanek, jakich wiele podczas choćby wieczornych spacerów…

Czyli bez sentymentów?
Jestem sentymentalny! To był dobry, świetny czas… niesamowite pięć lat. Wiesz, to było cudowne w dokładnie tamtym momencie. Gdy teraz mi o tym przypomniałeś, to powiem ci, że cieszę się, że nie dostałem się na malarstwo od razu po liceum.

?
Studia to nie jest moment, aby robić supersztukę. To okres wyrabiania warsztatu, ciężkiego treningu. A jak masz 19 lat i dostajesz się od razu…

To źle?
To od razu chcesz robić karierę. Chcesz mieć tu i teraz. I żeby na już drugim roku reprezentowała cię supergaleria i organizowała superwystawy.

A ty tak nie myślałeś? Każdy jest trochę próżny…
No ja nie. Może właśnie przez ten okres hibernacji trzyletniej, może właśnie dlatego, że byłem starszy i nie dostałem tych „upragnionych cukierków” od razu. Moi koledzy też tak nie myśleli. Jakoś tej próżności byliśmy pozbawieni.

A ilu z was zostało w zawodzie? Są wspomnienia, ale też jest teraźniejszość?
Na roku było około trzydziestu osób – do dziś mam kontakt z pięcioma. Większość studiowała też równolegle inne kierunki. Niektórzy malują… ale bardzo mało…

A stereotyp prawdziwego artysty, który przeżywa, myśli i mało maluje?
Pierwszą własną pracownię miałem już na piątym roku – więc byłem automatycznie odcięty od ludzi, nocnego życia. Jak to się mówi „artystycznego”, tak? Wtedy pracowałem już systematycznie – od rana do wieczora. Normalna praca.

Normalna?
To dla mnie bardzo ważne. Pracownia to miejsce święte – oddzielone od miejsca, gdzie się mieszka. Musi być zdrowy podział na miejsce pracy i odpoczynku. Powinno się to na chwilę zostawić, żeby pomyśleć, nabrać dystansu. I jeszcze bardzo prozaiczna sprawa
– rano muszę mieć poczucie, że jadę do pracy. To są takie małe przyzwyczajenia – biorę prysznic, jem śniadanie i wychodzę.

Brzmi bardzo normalnie.
W moim mieszkaniu nie wisi żaden mój obraz, nawet znajomi się dziwią! Uważam, że to jest zdrowe podejście: tam jest tam, a tu – mogę zjeść kolację, poczytać – mam spokój. To nie jest tak, że nie lubię swojej sztuki… tylko w pewnym momencie musisz odpocząć!

Ale twoje studio wygląda jak z filmu…
(śmiech) To tak tylko na potrzeby wywiadu (śmiech). Teraz jest pełno nowych płócien. Ale nie zawsze tak jest. Są momenty, gdy wszytko jest poodwracane – jest „cisza”. Bywają również chwile, gdy potrzebuję inspiracji jakąś starą pracą. Wtedy szukam, wieszam, patrzę, staram się nawiązać do koloru, formy. Różnie jest… bardzo zmiennie.

Konfrontacja z samym sobą. A z wielkimi mistrzami?
To uwielbiam! Żałuję, że nie miałem z nimi kontaktu podczas studiów – rozminęliśmy się. Ja przyszedłem, a oni odchodzili. Mówię o tych wielkich sławach: Dominik, Winiarski, Tarasin…

Ale nie odpowiedziałeś – konfrontacja?
Absolutnie nie. Podziw. Czasami, gdy patrzę na ich obrazy, to sobie myślę: chciałbym tak! (śmiech). Ale poważnie – podziwiam, podglądam – chce mi się tworzyć. Jak widzę dobrą sztukę, dobry obraz, chce mi się iść do pracowni i malować.

Jimi Hendrix mawiał, że uczy się od każdego, nawet najgorszego gitarzysty…
Mnie zdecydowanie kiepska wystawa osłabia. Gdy widzę, że to nie ma sensu, mam poczucie straty czasu. À propos tej konfrontacji – ten czas po szkole – to wtedy zaczynasz mozolną drogę, dialog z samym sobą. Odpowiadasz sobie na jedno pytanie: Jakim chcesz być malarzem?

To jakim chcesz być malarzem?
Mogę ci powiedzieć, jakim staram się być każdego dnia – coraz bardziej świadomym.

Udaje ci się?
Dziś bardziej niż kiedyś. Początki świadomej drogi to był koszmar. Miałem w głowie zakomponowane obrazy, dobrane kolory. Ale nie potrafiłem ich przełożyć na płótno. Wydaje mi się, że tu leży ten trud. Ta praca nad tą właśnie świadomością – co zrobić, aby przełlożyć zamysł na realny kształt. Te pierwsze obrazy… do dziś nie mogę na nie patrzeć, jakieś szaro-bure, smutne, zupełnie nie to… Ale nie jest też tak, że dziś „już wiesz” i jesteś najlepszy. Czasem pracuję nad płótnem miesiącami, po dziesięć godzin dziennie. I pojawia się moment, że to trzeba odłożyć – brak konceptu, brak rozwiązania… Po roku wracasz i to rozwiązanie już jest. Ono rodzi się w tobie – musisz być tylko cierpliwy. Teraz to wiem.

Jak długo tego szukałeś?
Parę dobrych lat…

I spadło nagle z nieba?
Pamiętam taki moment, że obraz zaczął mi się „malować sam”. I wiedziałem już, że nic nie schrzanię. Nieważne, co zrobisz – i tak będzie dobrze. Wtedy ogarnęło mnie niesamowite szczęście. Fruwałem nad ziemią!

…i na nią wróciłeś…
…bardziej doświadczony. Po tym „doświadczeniu” dużo obrazów zniszczyłem. Zrozumiałem, że za szybko powstały. Malowałem je kiedyś w parę dni, zbyt kompulsywnie. Teraz już tak nie potrafię i zresztąa nie chcę. Proces się wydłuża. Oczywiście chciałbym namalować wspaniały obraz w parę godzin (śmiech)… Kto by nie chciał?

Są od tego wakacje – normalny zawód – normalny urlop?
Oj, z tym mam duży problem. Gdy jadę na wakacje, to mam poczucie, że marnuję czas. Trudno jest mnie gdzieś wyciągnąć… Zobacz – tu za oknem jest kino Muranów i te filmy mnie mijają, mimo że to kilka metrów stąd, bo albo mi idzie malowanie i nie mogę przestać, albo idzie mi beznadziejnie i muszę zrobić coś, żeby było OK. I to jest takie niewidzialne niewolnictwo z tą sztuką trochę. Z tą różnicą, że ja to naprawdę lubię.

Trochę narcystycznie…
Może nie powinienem tego mówić, ale artyści są narcystyczni. Mnie bardziej chodzi o to, abym ten proces malowania lubił. Aby ten proces miał sens. Wiesz, płótno musi wytrzymać konfrontację, w galerii, na ekspozycji. Musi wytrzymać z innymi, nawet z wielkimi…

Trudne zadanie…
Bo bycie artystą jest trudne. Dla mnie to jest ciągła walka o samorealizację, o każde płótno, każdy dzień. Malowanie to taki element mojego życia – nie ma nic większego. To sens. Wiesz, jesteś malarzem, a później są inne rzeczy… Nie mam do tego dystansu… Może inni mają. Możesz uznać to za pozę lub jakąś tam moją kreację, ale ja naprawdę nie mam dla siebie innego planu. |

Paweł Kałużyński urodził się w 1979 roku w Warszawie. Ukończył Wydział Malarstwa na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie – dyplom w 2005 roku. Studiował w pracowni malarstwa profesora Mariana Czapli, w której przygotował swój dyplom malarski składający się z cyklu pejzaży. W trakcie studiów zajmował się również grafiką pod kierunkiem profesora Rafała Strenta oraz rysunkiem w pracowni profesora Marka Wyrzykowskiego. Grafika i rysunek stały się aneksami do dyplomu. W latach 1999-2004 studiował na Wydziale Historii Sztuki, UW.