Z góry można założyć, że jego obecność w filmie to gwarancja sukcesu; produkcje, w których bierze udział, przyciągają do kin tłumy. Maciej Zakościelny, bo o nim mowa, ma też drugą twarz, która choć nie tak znana, jest równie atrakcyjna.

 

Tekst: Beata Brzeska
Zdjęcia: Weronika Kosińska

 

Jest pan najbardziej popularnym aktorem swojego pokolenia…
…o nie, bez przesady, widziała pani, ilu mam followersów na Instagramie? (śmiech)

Dobrze, to zacznijmy jeszcze raz: jest pan jednym z najbardziej popularnych aktorów swojego pokolenia.
A może jednak dalej? Wolę skupić się na tym, co dla mnie jest sednem tego zawodu.

A co nim jest dla pana?
Kraft, kunszt, rzemiosło – to teraz szczęśliwie powracające do łask słowa.

Dla tego rzemiosła porzucił pan i muzykę, i sport.
Na tamtym etapie był to dość naturalny wybór. Pamiętam jednak, że myśl o porzuceniu skrzypiec pojawiała się również wcześniej. Tuż przed końcem muzycznej podstawówki po raz pierwszy zacząłem zastanawiać się, jakby wyglądało moje życie bez tego instrumentu. Czy dalej męczyć się, grając na skrzypcach codziennie po kilka godzin, czy wybrać łatwiejszą drogę. No i jeszcze ten sport. W głowie przecież cały czas kołatała się myśl, czy aby nie zostać siatkarzem. Jednak był to zupełnie inny moment w moim życiu i inna motywacja, bo przecież granie na skrzypcach wreszcie po kilku latach nauki zaczęło sprawiać mi przyjemność, a jak wiemy, to nie jest łatwy instrument. Wtedy ta odpowiedź była oczywista, ale już przed maturą odpowiedź była inna. Wtedy byłem przekonany, że nie chcę iść dalej w tym kierunku, że się trochę wypaliłem. To było naturalne, ale proszę mi wierzyć – wcale niełatwe, przecież mało kto wie na pewno, co chce w życiu robić. Ma tyle planów, możliwości wyborów.

I tyle talentów…
(śmiech) Dobrze, że nie ja to powiedziałem, ale rzeczywiście bardzo dużo rzeczy wtedy robiłem i wszystkie mi się podobały. Jednym z pomysłów na przyszłość był na przykład wyjazd do ciotki, śpiewaczki operowej, do Regensburgu, abym tam próbował dostać się do orkiestry. Wiele tych pomysłów było, patrząc jednak teraz za siebie, widzę, że wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że będę aktorem. Moja babcia przecież mówiła do mnie Mój ty mały Delonie, choć ja wtedy nie za bardzo nawet wiedziałem, o co chodzi. To, jak widać, było nieuniknione (śmiech). Nie wysiedziałbym w żadnej korporacji, a aktorstwo jednak pozwala mi czasami być trochę i muzykiem, i sportowcem.

To nie jest jednak łatwy zawód, wymaga i siły, i wrażliwości jednocześnie.
To prawda, tak nam zresztą od początku powtarzali na studiach aktorskich. Myślę jednak, że najtrudniejsze to musi być dla naszych partnerów. Domyślam się, że nie jest łatwo żyć z kimś takim, często z niezłym wariatem, dziwakiem. A czy trudny dla nas, uprawiających ten zawód? Wierzę, że jak się kocha to, co się robi, to nie myśli się w ten sposób. W koncercie piosenek Osiecka. Tylko brać w Teatrze 6 piętro, spotkałem wspaniałych artystów. I tak siedzę sobie w garderobie i widzę, jak różni jesteśmy wszyscy, z jak różnych światów nas tutaj wzięli. Widzę ekscentryków, wrażliwców, wyjątkowe osobowości. Ralph Kamiński na przykład wydał ostatnio płytę Młodość, która jest tak wzruszająca, że gardło ściska, a utwór Tata, dla mnie, jako ojca i syna, jest po prostu wyjątkowy. I są oczywiście koszty, jakie ponosi się za tworzenie takich pięknych, emocjonalnych rzeczy. Inaczej jednak nie da się stworzyć czegoś, co przekracza przeciętność. Kto to zrozumie, ten z aktorem wytrzyma.

Dla tego poczucia bliskości z innymi wrażliwościami warto być takim wariatem?
Dlatego też. Ale wybiera się ten zawód również po to, żeby się spełniać i realizować siebie.

Mam wrażenie, że pan wie, jak to robić.
O, a co ma pani na myśli?

Przede wszystkim Kalinowe Serce, za które chyba wszyscy mieszkańcy Żoliborza, i nie tylko, są panu wdzięczni.
Bardzo miło mi to słyszeć. Przy okazji – zapraszam wszystkich serdecznie. To się wydarzyło również jakoś tak naturalnie. Zbigniew Dzięgiel, reżyser, redaktor Teatru Telewizji, przyjaźnił się dość mocno z Kaliną Jędrusik w ostatnich latach jej życia. Odkąd pamiętam jego marzeniem było założyć fundację jej imienia, co po paru latach naszej znajomości się stało. Preludium do tego był koncert Śpiewając jazz, który zrobiliśmy we współpracy z Basenem Artystycznym, teraz YMCA. Z tym i kolejnym takim wieczorem muzycznym dwa razy gościliśmy na Jazz Jamboree. I nagle okazuje się, że obok domu, w którym mieszkała Kalina, jest do wynajęcia lokal po dawnym sklepie mięsnym (podobno kiedyś z powodu wścibskich pań sklepowych, Kalina otoczyła dom szczelnym murem ), w którym dzięki przychylności ówczesnego burmistrza Żoliborza – Krzysztofa Bugli – mogliśmy zacząć filantropijną działalność Fundacji Artystycznej im. Kaliny Jędrusik. Był to czas, w którym przez kilka miesięcy grałem wyłącznie w Czasie Honoru, a przez resztę roku szukałem sponsorów, remontowałem.

Z muzyką jest pan związany cały czas, niezależnie od zajęć na planach filmowych.
Do tego, aby wyjść na dużą muzyczną scenę ośmielił mnie właśnie Zbyszek Dzięgiel i występy na koncertach Śpiewając jazz. Dzięki temu doświadczeniu po kilku latach postanowiłem stworzyć swój własny recital. Napisałem skromny scenariusz, poprosiłem znakomitych znanych mi już jazzowych muzyków o pomoc i tak powstało nasze trio.

Jaką muzykę gracie?
Głównie standardy jazzowe lub, że się tak wyrażę, utwory o takim zabarwieniu. Sam jednak słucham różnej muzyki, często mocnych brzmień: rock, grunge. Warto być otwartym na różne gatunki, oglądanie i słuchanie różnych rzeczy jest bardzo ważne.

Miał pan szczęście uczyć się aktorstwa u wielkich mistrzów.
Tak, zdecydowanie, m.in. u Zbigniewa Zapasiewicza, Anny Seniuk, Teresy Budzisz-Krzyżanowskiej, Krzysztofa Kolbergera, a nawet Andrzeja Łapickiego. Pamiętam, że wykład inauguracyjny, rozpoczynający moje studia w Akademii Teatralnej, wygłosił Gustaw Holoubek. To właśnie częściowo przez nich, a właściwie dzięki nim, jestem taki trochę analogowy.

Analogowy?
Oczywiście doceniam i korzystam z dobrodziejstw techniki, bo bardzo lubię sobie ułatwiać życie, nie tracąc przy tym jednak kontaktu z rzeczywistością. Krótko mówiąc, nie lubię iść na łatwiznę, a jak to mówi mój przyjaciel: luksus rozleniwia (śmiech). Wiem również, że pewnych rzeczy nie zrobię, jeśli kłócą się z moimi zasadami czy poczuciem estetyki. Staram się brać odpowiedzialność za to, co robię, nie tylko wobec siebie, ale również wobec widzów czy słuchaczy i nie jestem w stanie przekroczyć pewnych granic. Również granic prywatności i myślę, że w dzisiejszym świecie to jest właśnie trochę analogowe. Zawodowo lubię brać udział w projektach, których przekaz jest mi bliski. Tak było na przykład z filmem 1800 gramów, który powstał z inicjatywy Magdy Różczki.

Czym się pan kieruje, decydując się na udział w filmie?
Film to wypadkowa wielu składowych. Ważny jest reżyser, scenariusz, aktorzy, obraz, muzyka, dźwięk, kompozycja – to wszystko składa się na spójną całość tworzy siłę i wartość filmu. Myślę, że punktem wyjścia zawsze jest ciekawa historia, sposób opowiadania, pomysł na realizację.

Czy nowa życiowa rola, rola ojca, wpływa na pana zawodowe decyzje. Nadal nie będzie pan korzystał z kaskaderów?
Jest parę scen rzeczywiście, które zagrałem sam i nawet nie zdawałem sobie sprawy, że były tak ryzykowne. Liczyły się przecież emocje i prawda na ekranie (śmiech). Teraz jednak już bym tak nie zrobił. Bo, czy widz to w ogóle zauważy, czy ma tego świadomość? Myślę, że nie, więc po co tak ryzykować. Choć fajnie jest móc polatać na płozie wojskowego helikoptera przypięty linką, założyć mundur pilota czy strażaka. Spełniają się chłopięce marzenia.

Ma pan ochotę na nowe wyzwania zawodowe?
Zawsze… Tęsknię za teatrem i chcę do niego wrócić, jeżeli tylko czas na to pozwoli. |

Maciej Zakościelny – polski aktor filmowy, teatralny i telewizyjny. Także muzyk, skrzypek i wokalista. Popularność przyniosły mu serialowe role porucznika Marka Brodeckiego w Kryminalnych i Bronka Woyciechowskiego w Czasie honoru oraz w filmowych hitach m.in.: Listy do M, Tylko mnie kochaj czy Dywizjon 303. Ambasador marki Renault.