Na rozmowę z Mariuszem WilczyńskimWilkiem – umawiam się na Zoomie. Reżyser realizowanej przez 14 lat pełnometrażowej animacji autorskiej Zabij to i wyjedź z tego miasta, zwanej w skrócie Zabijem, która bezapelacyjnie wygrała ubiegłoroczny pandemiczny Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, niechętnie opuszcza swoją podwarszawską pracownię. Ale wybór sposobu rozmowy wymusiła rzecz jasna sytuacja pandemii.

 

Tekst: Magda Sendecka
Zdjęcia: Materiały prasowe Gutek Film

 

Miło cię widzieć.
Ciebie też. To są zalety moich pięciu minut sławy.

Pięciu? Chyba trochę przesadzasz.
Ok, dwie minuty.

Zgódźmy się na pół godziny.
To poproszę o sobowtóra.

Męczy cię to?
Głupio tak mówić, bo przecież każdy artysta marzy o takiej sytuacji, ale tak. Nie mogę pracować, a miałem w planie od maja usiąść nad nowym filmem. I nie da rady, bo cały czas coś się dzieje.

Koszty sukcesu?
Ale poza tym rolls-royce, futra, perły, dolary, koks, jak to młodzi raperzy mówią. (śmiech)

A poważnie – czym dla ciebie jest nagroda w Gdyni? Wprawdzie wcześniej Zabij to i wyjedź z tego miasta dostał nagrodę na najważniejszym światowym festiwalu animacji w Annecy i paru innych, ale Gdynia to chyba coś innego?
Rozmawiamy równo rok po premierze na Berlinale. 27 lutego wróciłem z Berlina, a chwilę później ogłoszono lockdown i stanęły wszystkie festiwale, na które film był zaproszony. Po kilku miesiącach zastanawiania się, czy pokazywać film na festiwalach online, czy czekać na powrót do jakiejś normalności, dostałem list od dyrektora Annecy, dlaczego nie zgłosiłem jeszcze filmu. To nie była łatwa decyzja, bo Zabija powinno się oglądać na dużym ekranie, dużo rzeczy w nim skrywa się w mroku i można je zobaczyć dopiero w kinie. Decyzja o wejściu w online okazała się słuszna, ale wyróżnienie w Annecy nie miało takiego smaku, jak w normalnych warunkach. Ważne było też oczywiście Grand Prix w Ottawie, bo to najważniejszy festiwal animacji na tamtej półkuli, a Zabij jest pierwszym polskim filmem, który dostał nagrody na obu imprezach. Ale znaczenie Złotych Lwów na Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni dopiero do mnie dociera. Kiedy zgłaszałem film do Konkursu Głównego, producentka spytała, dlaczego robię to sam, skoro mamy od tego agenta.

Odpowiedziałem, że ponieważ właściwie sam zrobiłem ten film – wymyśliłem go, wynosiłem w sobie, wyrysowałem – to na najważniejszy polski festiwal sam chcę go zgłosić. Chyba nie ma bardziej autorskiego filmu pełnometrażowego niż Zabij. Ucieszyłem się ogromnie, kiedy został zakwalifikowany do konkursu, bo to chyba trzecia animacja w historii, która w nim się znalazła – po Twoim Vincencie Doroty Kobieli i Hugh Welchmana i Crulicu. Drodze na tamtą stronę Anki Damian. A potem się popłakałem, jak dostałem nagrodę, bo to było kompletne zaskoczenie. Wiedziałem, że coś dostanę, skoro poproszono mnie, żebym przyjechał do Gdyni, ale nie sądziłem, że to będzie Grand Prix! A potem zacząłem sprawdzać, kogo tam nagradzali: Potop, Ziemia obiecana, Ida… Ale przez ten covidowy czas, kiedy wszystko się wydarza na ekranie laptopa, widzę to dopiero teraz. Widzę, jak ważna jest ta nagroda, kiedy w moim wiejskim sklepiku pani ekspedientka jakoś dziwnie się zachowuje. Kiedy się okazuje, że listonosz wie. Albo jak wychodzę z psami i podchodzą sąsiedzi. To coś więcej niż po Annecy, Ottawie, Wiedniu czy Japonii, wtedy nikt się tym nie ekscytował.
Dla mnie to tym ważniejsze, że w branży jestem outsiderem, a werdykt był jednogłośny. Wygrałem też w rankingu krytyków miesięcznika Kino. A teraz na pokazach przedpremierowych w kinach odbiór jest bardzo emocjonalny. To pierwsza animacja z główną nagrodą w Gdyni, ale wygląda na to, że wygrała nie dlatego, że jest animacją.

Twój film wygrywa i na festiwalach, i w kontakcie z publicznością z powodu historii, którą opowiada. Ale forma nie jest bez znaczenia, bo trudno sobie wyobrazić tę historię opowiedzianą inaczej. Animacja daje ci swobodę poruszania się w pamięci, wyobraźni, snach. Film jest szalenie osobisty, ale świat, który w nim stwarzasz, znakomicie się uniwersalizuje. Dotykasz kwestii egzystencjalnych, wspólnych dla wszystkich: upływu czasu, strat, które ponosimy.
W animacji mogę pokazać rzeczy, które w filmie aktorskim byłyby kompletnie niewiarygodne. Najprostszy przykład: dwie tajemnicze postaci, które jadą ze mną pociągiem. Cały czas jestem z nimi w dialogu, podsłuchuję je albo z nimi rozmawiam. To bohaterowie kreskówki, którą mama puszczała mi w dzieciństwie, ale postarzali, dotknięci przez czas. Z drugiej strony są to też bohaterowie mitu, który stworzył dla mnie Andrzej Wajda – jakiegoś rodzaju patriotyzmu, choć niezręcznie używać dziś tego słowa, spłaszczanego i nabierającego brunatnych odcieni. Zatem to są też bohaterowie powstania warszawskiego, a równocześnie moi rodzice. I to wszystko jest wiarygodne, dzięki tej nieokreśloności, jaką daje animacja.

Rysowałeś ten film przez czternaście lat.
Kiedy zaczynałem, to nie miałem żadnego ciśnienia, żadnych ambicji, żeby zrobić film puszczany w kinach. Zawsze robiłem rzeczy niszowe. Ten też miał być taki. Chciałem rozliczyć się ze swoimi problemami i narysować film czysto artystyczny, tak jak malarz maluje obraz. W ostatniej fazie dołączyła do nas wspaniała producentka Ewa Puszczyńska, która pomogła organizacyjnie, ale gdybym czuł, że nie skończyłem, to rysowałbym przez kolejne pięć lat, nie bacząc na konsekwencje. Jak nie masz ambicji uczestniczenia w wyścigu, to robisz po swojemu, a nigdy nie planowałem kariery.