„Otaczanie dyskrecją prywatnego życia jest modelem dziewiętnastowiecznym. Nie masz pojęcia, co oznaczało »moje prywatne życie« pięćdziesiąt lat temu. Dzisiaj coś takiego jak »moje prywatne życie« nie istnieje.” O ustawieniach prywatności, seksie, teatrze i wstydzie, oraz o podróżach psychoaktywnych – z jednym z najwybitniejszych reżyserów teatralnych Krystianem Lupą rozmawia Anka Herbut.

 

Zdjęcia: Łukasz Rusznica

 

Dlaczego robisz teatr?
Niedawno przeszło mi przez myśl, że nie jestem człowiekiem, tylko maszyną do robienia teatru. I że teatr jest potwornie wampiryczny. Oczy- wiście jest też fascynujący, bo ma charakter sprofesjonalizowanej przyjaźni i polega na wspólnym poszukiwaniu i wspólnym tworzeniu rzeczywistości. Tak zresztą rozumiem przyjaźń – jako docieranie do wspólnych tajemnic.
Dla mnie teatr to utopia, jaką wyobrażał sobie Witkacy w Macieju Korbowie i Bellatrix. Odwrotna strona życia: nic nie dzieje się tu, dlatego że ktoś coś musi, za to na całego można korzystać z możliwości eksperymentowania, z gestów wyobraźni. To cholernie wciągające, a ponieważ żadna z tych utopii nie chce umierać, na świecie żyje zawsze kilkoro dzieci-przedstawień. Taka gromadka wampirów, które człowieka wysysają do tego stopnia, że na własne życie nie ma już ani czasu, ani ochoty. W młodości bardzo długo nie chciałem się na nic zdecydować, bo za każdym razem jak już coś zacząłem robić, to zaczynało mi się podobać coś innego. W pewnym momencie zdawałem nawet na medycynę, ale tego się wstydziłem i nikomu o tym nie mówiłem, bo się nie dostałem. Na szczęście!… Jak się zabrałem za teatr, też powiedziałem sobie, że to przejściowe i że jak tylko teatr przestanie być dla mnie odkrywczy, to się z nim pożegnam. Nie da się…

Sprofesjonalizowana przyjaźń, o której mówisz, wiąże się z zaufaniem i intymnością. Po premie rze Wycinki nie chciałeś dziękować aktorom za współpracę, mówiąc, że mogłoby to być dla nich obraźliwe…
Bo to tak, jakby w małżeństwie dziękować za stosunek. Spektakl to wspólne ryzyko, wspólna marzycielska wyprawa i wspólny interes, który nie polega na tym, że ktoś dla kogoś coś robi…
Jak pod koniec lat 70. zaczynałem pracować w Jeleniej Górze, to wszystko było znacznie bardziej wariackie niż dzisiaj. Byliśmy pod ogromnym wpływem Witkacego i eksperymentów, które uprawiał na potrzebę swojej twórczości. Chodziliśmy po górach, słuchaliśmy muzyki na marihuanie i pisaliśmy oparte na przeżyciach drugiego stopnia teksty, których nikt nigdy nie wydał. Nieustannie coś produkowaliśmy i sami pożeraliśmy to, co wytwarzaliśmy.

Witkacy tworzył pod wpływem różnych używek i narkotyków, ale za każdym razem notował, jakie dokładnie środki towarzyszyły powstawaniu tekstów czy obrazów. Jak to wyglądało u Was?
Robiliśmy tak zwane święte próby. To były bardzo pragmatyczne eksperymenty z użyciem marihuany – inne narkotyki szybko uznaliśmy za nieproduktywne. Kiedy pracowaliśmy nad sceną snu kataleptycznego z Pragmatystów Witkacego, Wojtek Ziemiański grający rolę Plasfodora, czyli bohatera zapadającego w ten kataleptyczny sen, zmagał się z lunatycznym monologiem – dość długo mu się to nie udawało. Zrobiliśmy więc świętą próbę.
Ta marihuana musiała być naprawdę dobra, bo wszyscy odlecieliśmy… Spektakl trwał wieczność. W myślach mówiłem tekst, który Wojtek zaczął nagle wypowiadać równolegle ze mną. Zupełnie synchronicznie – nie tylko dźwiękowo, ale i psychicznie. Otworzyły się nam wtedy niezwykłe kanały asocjacyjne, które zazwyczaj są niedostępne. Później można je sobie oczywiście wytwarzać i z nich korzystać. Zawsze byłem takim potworem, który umiał natychmiast analizować i uwieczniać to, co przeżywaliśmy. Dla ludzi, którzy nie mają skrzywienia zapisywania i śledzenia wszystkiego, co się im przydarza, cuda narkotyczne mogą okazać się mało produktywne. Pamięta się je jako sensacje albo fenomeny, ale nie pamięta się dróg, które do nich prowadziły, szczegółów ani mechanizmów. Ja je zapamiętywałem i obsesyjnie zapisywałem. Podobnie jak Witkacy, którego bardziej fascynowało uwiecznianie dróg narkotycznych niż samo narkotyczne przeżycie.

W jaki sposób korzystasz z efektów takich przeżyć? Często mają one charakter impulsu, są intuicyjne i raczej pozbawione intelektualnej autorefleksji. Jak można je przywołać?
Kiedy coś się otworzy, to już pozostaje otwarte. Najciekawsze w pracy z aktorem jest to, że kiedy coś się odkrywa, aktor jest tym tak zafascynowany, że natychmiast to konsumuje i zużywa, nie będąc w stanie tego przeanalizować czy prześledzić. Od tego jest reżyser. Reżyser i aktor tworzą wspólne ciało, które służy do ryzykownych poszukiwań dróg psychicznych. Nie rozumiem reżyserów, którzy wymyślają spektakle i egzekwują od aktorów to, co wcześniej wymyślili. Aktorska próba rzeczywistości to seans spirytystyczny, w którym wydarza się zawsze coś ciekawszego niż to, co można wymyślić. Ale reżyser musi mieć zdolności wampiryczne, żeby to wszystko śledzić i analizować. Witkacy, który patronuje jakoś chyba naszej rozmowie, powiedział kiedyś, że na najdziwniejszych i najmniej spodziewanych drogach człowiek może doświadczyć cudów. Dopiero później biegnie do swojej pojęciowej norki i tam zaczyna to wszystko rozdrapywać, tłumaczyć sobie i rozpisywać…

Umiesz być upalony albo pijany na zawołanie?
Umiem. Skoro można być w stanie złości albo pychy, można też być w stanie upalenia. Upalony facet to pewna postać, stan ducha, pewien gatunek wariata. Upicie też nie polega na tym, że gość się słania i krzyczy, ale na odmiennym… Nazwijmy to z grubsza: światopoglądzie i sposobie, w jaki przyjmuje się myśli i rewelacje spostrzeżeń. Upicie można w sobie zainstalować. Być może stany, które w sobie generujemy intencjonalnie, są uproszczone. Nigdy nie jesteśmy przecież w stanie przewidzieć, jaką drogą byśmy poszli, gdybyśmy się naprawdę napili albo upalili. Podobnie jak nie jesteśmy w stanie przewidzieć, co byśmy zrobili, gdyby naprawdę umarł nam ktoś bliski albo gdybyśmy naprawdę wygrali dwa miliony euro w jakiejś idiotycznej grze.

Nigdy nie kusiło Cię, żeby spróbować narkotyków innych niż marihuana? Nie brałeś koksu albo amfetaminy, żeby przyspieszyć i usprawnić pracę?
W okresie hipisowskim próbowałem wielu narkotyków, ale na kokainę jakoś nigdy nie wpadłem. Heroiny się bałem. Próbowałem LSD, haszu i różnych innych rzeczy, których nie pamiętam… Ale zakochałem się w marihuanie, bo była lekka, nieobciążająca i bardzo psychogeniczna. Po dwukrotnym zażyciu LSD byłem przerażony tunelem, w który wszedłem i z którego nie dało się wyjść. Szczerze powiedziawszy, nie wyobrażam sobie zażywania LSD w celach kreacyjnych. Wiadomo, że Witkacy wolał peyotl i to też wynikało nie z gatunku zadowolenia czy rozkoszy psychicznej, ale z bardzo pragmatycznych względów. Jego interesowało, jak narkotyk może wpłynąć na jego twórczość i wyobraźnię.

Nigdy nie jest się tak przytomnym jak w zatraceniu… To zdanie pochodzi z Marzycieli Musila, których zrobiłeś w Teatrze Starym w Krakowie. Wyzbycie się wszelkich blokad powoduje większą świadomość?
Akurat w Marzycielach dotyczyło to zatracenia się w rozpaczy, którym zafascynowana była jedna z bohaterek. Ale takie zatracenie ma zawsze charakter dwufazowy: najpierw polega na otwarciu, potem na zamknięciu, powrocie do rzeczywistości z bagażem przeżycia, rewelacją odbytej drogi. Zupełne zatracenie się oznaczałoby schizofrenię, ale można zafundować sobie doświadczenie schizofreniczne i rozbić swoją szkolną relację z rzeczywistością. Relację, która daje nam bezpieczeństwo, ale nie daje poznania. Taki bezpieczny, pozamykany świat jest fałszywy przez banalne zafałszowanie przyzwyczajenia i zafałszowanie myślowej nieruchomości, w związku z czym ciągle staramy się go otwierać, ale nie zawsze jesteśmy do tego zdolni. Lepiej jest sobie serwować zmiany, niż żyć w ramach jednej perspektywy. Z samego ruchu wiele może wyniknąć. Być może wnioski będą błędne, ale mogą nam dać rozmach do życia i śmiałość do ryzyka.

Mam wrażenie, że eksperyment jest dla Ciebie interesujący jako droga przez błąd, przypadek, a nawet śmieszność. Często powtarzasz, że wolisz coś bardzo głupiego niż coś bardzo mądrego…
Boimy się głupoty, bo kojarzy nam się z bezradnością albo z niską oceną, za pomocą której ktoś nas wyeliminuje z gry. Ale ludzie nie dzielą się na głupich i mądrych, tylko na różnie obcujących ze swoją głupotą i mądrością. Mamy w sobie wiele cech, które traktujemy jako coś hańbiącego i na użytek innych ludzi fabrykujemy sztuczne przebiegi myślowe, które okazują się błędne, choćby tylko dlatego, że są wykalkulowane. W każdym człowieku gdzieś pod spodem płynie głupi nurt. Jednym z autorów, którzy wydobywają go na powierzchnię i odważają się do niego literacko przyznać, jest Thomas Bernhard. Lubię ten nurt, kojarzy mi się z tarotowym wędrującym Głupcem… Człowiek, który siedzi po uszy w tym, co uważa za mądre, często nie ma dostępu do tego, co się w nim naprawdę odbywa, bo ukrywa przed samym sobą swoje prawdziwe myślowe przebiegi. Ciągle wytwarzamy sobie sztuczne szczęścia, które wcale nas nie uszczęśliwiają. Podobnie jak boimy się nieszczęść, a może gdybyśmy się nie bali, bylibyśmy dojrzalsi, dalej byśmy zaszli i osiągnęlibyśmy ukryte przedmioty naszych marzeń. Albo poszlibyśmy inną drogą i znaleźli inne obiekty marzeń. Bo bywa też tak, że wyruszamy w wędrówkę za przedmiotem jakiegoś marzenia, nagle skręcamy w drugą stronę i pojawia się coś zupełnie nowego. Coś, co nigdy by się nie pokazało, gdybyśmy nie weszli na tę boczną drogę. I wtedy najczęściej mówimy: nie wiedziałem, że tego chciałem.

Co jeszcze pozwala dotrzeć do przeczuć i pragnień, których się nawet po sobie nie spodziewamy?
Jestem zafascynowany wizją Borgesa, którą zapisał w Ogrodzie o rozwidlających się ścieżkach. Istnieje nieskończona ilość dróg, które wiodą przez ograniczony i zamknięty świat, będący „naszym światem”. Możesz wybrać te, którymi się nie chodzi, możesz wybrać drogi zakazane, głupie albo dużo dłuższe niż cała reszta… Pozwól, żeby się stawało – jak mówił Jung. Nawet jeśli wydaje ci się, że to złe albo zgubne. Czasami warto pozwolić sobie na okres apatii, brak aktywności i zapadnięcie się, samozatracenie. Tak zwany zdrowy człowiek od razu przywołałby w tym momencie dyscyplinę albo moralność, które mówią, że takie stany są niepotrzebne, fałszywe i demoralizujące. Że niszczą twój organizm jako instrument do pozytywnego, czyli pełnego sukcesów życia. Ja sam z jednej strony jestem zdyscyplinowanym człowiekiem, ale z drugiej roztapiam się i rozłażę, a jednocześnie uważam, że upadki, w których dostaję coś, czego sam nie potrafię znaleźć czy wygenerować, są niezwykle ważne. Idąc jakąś drogą, powinno się maksymalnie skorzystać z tego, co się na niej znajduje – ze wszystkich, nawet najdziwniejszych potencjalności. Jeśli wyruszysz z gotowym programem, on ci na to nie pozwoli. Przede wszystkim nie pozwoli ci skorzystać z tych pozornie niekorzystnych, a finalnie rozstrzygających punktów, które możesz na tej drodze znaleźć.

 

 

Z takich momentów zapaści, o których wspomniałeś, często rodzą się kluczowe pytania. Jeśli się je zablokuje, odpowiedzi mogą się nigdy nie pojawić. Dość mocno eksplorowałeś ten stan w spektaklu Marilyn…
Właśnie to mnie w tej całkowicie podatnej na destrukcje i dewiacje osobowości zawsze fascynowało. Ona funkcjonowała na granicy choroby – pod koniec swojego życia była nawet w zakładzie psychiatrycznym. Ale totalność jej marzycielstwa i nieprzyzwoitość, z jaką wchodziła w przygody – zwłaszcza te erotyczne – sprawiały, że ludzie przyzwoici byli nią załamani…

Bo seks jest momentem, w którym opuszczamy gardę, niczego nie kontrolujemy i jesteśmy po prostu śmieszni. Sami siebie wykręcamy na lewą stronę, którą nie zawsze chcemy oglądać.
Znalazłem w Marilyn coś bardzo bliskiego mojemu seksualizmowi i jego infantylnym tropom, które wciąż należą do tych najbardziej fascynujących. Klasyczny, dojrzały seks rozczarowuje. Kiedy dziecko zbliża się do marzeń miłosnych czy seksualnych, widzi cudowną krainę i obietnicę wtajemniczenia, czegoś stokroć większego i potężniejszego niż samo miłosne spełnienie. Cud… A kiedy już człowiek obcuje seksualnie, jego marzenie miłosne jakby w prapamięci tego obiecanego, a nigdy niespełnionego cudu ciągle sięga poza dostępne spełnienie. Zwłaszcza poza spełnienie w postaci tak zwanej wielkiej namiętnej miłości uświęconej węzłem małżeńskim oraz owocującej dziećmi. Jakoś wciąż ludzie masowo uciekają z tej usankcjonowanej przez religię, godnej wizji miłości. Miłosne poszukiwania ciągle zbaczają w te „niegodne” rejony, których zalążki pojawiły się w dzieciństwie, a pomimo wszelkich pozorów spełnienia, jakie w dojrzałym życiu uzyskaliśmy, pozostały niespełnione.

Ale mamy chyba coraz większą wolność do takiej miłości i seksu, jakiego chcemy.
Jesteśmy świadkami powrotu do lat 60. Kiedy robiliśmy Factory 2 w Teatrze Starym w Krakowie, postawiliśmy sobie taką właśnie diagnozę. Choć nie wykluczam, że to była diagnoza inten- cjonalna, spowodowana tym, że chętnie w coś takiego uwierzę, bo to mi daje poczucie osobliwego odmłodnienia. Serwuję to sobie, choć to może być zwodnicze…

Jest sporo podobieństw do lat 60., ale zastanawiam się, czy ten wyzwalający hipisowski gest jakoś się dzisiaj nie strywializował.
Dzikość lat 60. doprowadziła do głębokiej rewolucji w obyczajowości, w kryteriach wstydu czy tabu związanego nie tylko z seksualnością, ale i z tajemnicą naszego wewnętrznego „ja”. Nie tego oficjalnego, z którego buduje się powłokę i pozory, ale tego głębokiego „ja”, które jest tajemnicze i nigdy do końca niepoznane. Nasz seksualizm konstruuje się wokół i według tego modelu. Dzikość tej przemiany lat 60. często sprawiała, że indywiduum płaciło za nią samospaleniem czy symbolicznym samobójstwem. Zamiast tamtej dzikości mamy dziś wszechobecny i hipnotyzujący nasze duchowe motywacje konsumpcjonizm, uprzedmiotowienie człowieka i zbanalizowanie jego celów. Dzisiejsza dzikość jest – być może pozornie – mniej dzika. Daleko jej do eksplozji i rozpasania w gestach życiowych, których można było doświadczać kilkadziesiąt lat temu. Jest bardziej szara. Większości ludzi mojej generacji wydaje się zresztą cyniczna. Mam wrażenie jednak, że to złudzenie naszej, starej perspektywy, że wciąż jeszcze nie potrafimy się właściwie rozeznać w tym, co dzisiaj wynurza się z jaźni nowego człowieka. Wpływ drugiego nośnika jaźni, czyli Internetu i komunikacji innego rzędu powoduje, że dzisiaj osobowość formuje się na rdzeniu ekshibicjonistycznym. I dla mnie to jest równie przerażające, co i fascynujące. Jako dziecko marzyłem o aparacie, którym mógłbym się wdzierać w inne jaźnie. Nakręcałbym go i jechał na przykład do Nowego Jorku, tam wchodziłbym do jakiegoś mieszkania, w jakąś inną osobę, w jej tajemnicę. Miałem wtedy dwanaście lat, rysowałem te aparaty i chciałem, żeby stały się realne. Ale posługiwałem się nimi wyłącznie w wyobraźni. W tej chwili Internet daje większe możliwości w tego rodzaju podróżach.

Podobno zostałeś wyrzucony ze szkoły filmowej za to, że „poza homoseksualizmem nie byłeś w stanie niczego zauważyć”?
Tak twierdzili pedagodzy, patrząc na moje etiudy. Ja je dziś zresztą bardzo krytycznie traktuję – były utrzymane w zbyt awangardyzującej manierze. Sam bym siebie wyrzucił ze szkoły z innych powodów. Może oni mieli intuicję, ale posłużyli się kryteriami, które dzisiaj są niewyobrażalne.

Trudno było wtedy z coming outem?
Byłem jawnym homoseksualistą i wydawało mi się, że mogę nim być. Okazało się, że nie mogłem. Ludzie najczęściej nie chcieli o tym mówić, a kiedy spotykali się z kimś, kto nie ukrywał homoseksualizmu, byli bezradni. Każda epoka inaczej sobie z tym radziła, ale to zjawisko zawsze funkcjonowało pod kloszem zawężonej tolerancji. Tworzyły się hermetyczne kręgi, które oficjalnie nie mogły istnieć, ale chroniły pewną tajemnicę. Otaczanie dyskrecją prywatnego życia jest modelem zupełnie dziewiętnastowiecznym. Nie masz pojęcia, co znaczyło „moje prywatne życie” pięćdziesiąt lat temu. Dzisiaj coś takiego jak „moje prywatne życie” nie istnieje. Dzisiaj nigdy byś nie wrzuciła do worka swoich osobistych tajemnic aż tylu rzeczy, bo nie dałoby się z tym żyć. Zawsze było trudno z tym żyć.

Chodziłeś na pikiety?
Chodziłem.

Jak się tam czułeś?
To było ekscytujące: ekstremalne zjawiska i seksualne szaleństwo. To, co dzieje się teraz w dark- roomach.

Nie czułeś wtedy…
Wstydu?

Nie chciałam pytać o wstyd, ale odpowiedz…
To zawsze było związane z poczuciem bycia ubrudzonym. Czułem się dobrze w relacjach, które pozwalały mi tego nie robić: kiedy byłem w kimś zakochany, nie musiałem wędrować po tym seksualnym inferno. Ale z drugiej strony, jeśli seksualizm jest piętnowany, to zawsze powstają zjawiska erupcyjne czy miejsca ekstremalnych spotkań. Wejście w grawitację takiego miejsca przypomina moment, w którym alkoholik zaczyna pić. Nie możesz skończyć, nie możesz się wyrwać, bo to się nie kończy, nawet kiedy jesteś już zaspokojony. Tkwisz w kręgu szaleństwa, które coraz bardziej wciąga. Kiedy wychodziłem z obszaru grawitacji tych miejsc, czułem ulgę. Można było jechać do domu, wejść do wanny, oddać się życiu i poczuć wolnym człowiekiem.

Porównujesz to do ciągu alkoholowego, który nosi znamiona choroby.
Wtedy to porównanie mi się samo narzucało. Nie jako zgrabna fraza, którą sobie wymyśliłem, ale jako coś, co ci się narzuca siłą od ciebie niezależną.

Wrócę do pytania, które chciałam zadać… Nie czułeś wtedy złości? Czy to Cię nie wkurwiało?
To mnie męczyło. Czułem się po tym potwornie umordowany fizycznie, czasami wręcz chory. Zawsze miałem bardzo silne skłonności do odreagowywania własnych myśli i stanów psychicznych całym ciałem. Jak kiedyś wymyśliłem, że mam AIDS, to dwa miesiące jechałem na maksa: mnożyły się wszystkie możliwe objawy… W końcu zrobiłem test, a dzień, w którym otrzymałem negatywny wynik, był dniem śmierci mojego ojca. Natychmiast cała śmiertelna choroba zniknęła. Niepewność i niepełna akceptacja tego, co robiłem, objawiała się po prostu w cielesnym zmęczeniu.

Może ambiwalencja tego rodzaju doświadczeń powodowała, że ta droga była tak wciągająca?
Z jednej strony ma się poczucie, że te formy seksualności nie są wymarzone. Ale kiedy masz do dyspozycji tę wymarzoną formę, to znaczy kiedy jesteś zakochany, dajmy na to, w kimś fascynującym i pięknym, to może się okazać, że wcale nie jesteś w stanie zrezygnować z tych infernalnych dróg. Jest coś kuszącego w sytuacjach upokorzenia i wielokrotnego odrzucenia – bo to inferno nie było wcale feerią zdobyczy. W porównaniu do towarzyszącego mu pobudzenia i podniecenia przynosiło bardzo mizerne rezultaty. W pragnieniach erotycznych jesteśmy uwięzieni w swoim „ja”. Na co dzień możemy żyć tylko w jednym „ja” i cały czas musimy włóczyć po ziemi swoje ciało, którego nie można przekroczyć tak, jakby się chciało. Doznania seksualne są według mnie związane
z nieprawdopodobnym pragnieniem transgresji.

Wyobrażasz sobie świat pozbawiony seksualności?
Nie chciałbym żyć w takim świecie. Mimo że się spod władzy seksualności wyzwoliłem, a zawsze martwiłem się, że na starość zostanę seksualnym wariatem. O dziwo tak się nie stało.

A wyobrażasz sobie teatr bez seksualności?
Mogę sobie wyobrazić fantastyczny spektakl, który nie zawiera ani grama seksualizmu. Z trudem sobie to wyobrażam, ale to możliwe. Na przykład teatr o matematyku, który chce rozwiązać zadanie…

W takim pragnieniu jest akurat bardzo dużo seksu…
…i w trakcie rozwiązywania tego zadania się, hehe… masturbuje… Traktuję masturbację jako rodzaj medytacji. W trakcie samotnego seksu wytwarzamy jakiś narkotyk i zupełnie zmienia się nasze postrzeganie i myślowa kondycja. Masturbacja to podróż, podczas której zdarza mi się wchodzić w filozoficzne rozważania, które płyną innym korytem, niżby to było możliwe w normalnym stanie ducha i ciała. W trakcie stosunku jest się za bardzo pochłoniętym relacją, żeby robić takie rzeczy…

Nie myślałeś o tym, żeby seksualność uczynić głównym tematem spektaklu?
Sfera erotyczna ma dla mnie w teatrze charakter rytualny, ale wielokrotnie czułem pokusę zrobienia artystycznego filmu pornograficznego. Dojrzeliśmy już do tego, by sfery, które tak długo chroniliśmy przed obserwacją, wyszły spod tej ochrony. Kiedy patrzy się na sytuację erotyczną pod ciśnieniem tabu, w refleksji dominuje pryzmat seksualny. Podniecenie samym dopuszczeniem do tej sfery blokuje wszystko, co miało szansę się tam wydarzyć. A przecież w sferze seksualnej zdarzają się niezwykłe tajemnice. Z erotyzmu może się wyłonić zupełnie innego typu refleksja o życiu. Seksualność to sfera przecieków – wyciekają z niej nie tylko seksualne wyobrażenia. Wyciekają z niej myśli i fantazje, które wprawdzie rodzą się w sytuacji seksualnej, ale jej nie powielają. I to jest najbardziej fascynujące.

Myślisz, że taki film odebrano by jako skandalizujący?
Nie mogę zrozumieć dyskusji na temat przekraczania granic czy dyskusji o „moralności”, które wcale nie mają charakteru moralnego, choć tak się wydaje dyskutantom, którzy de facto mówią wyłącznie o własnych zablokowaniach.

Co wobec tego jest dziś skandalem?
Skandaliczne jest kłamstwo wynikające ze złej woli i służące temu, by zniszczyć drugiego człowieka.

A skandal, który wybuchł tuż po wydaniu Wycinki w 1984 roku? Bernhard w dosyć ostry sposób opisał w niej realnych ludzi, niczego nie łagodząc ani nie maskując.
Skandaliczne wydawało się wtedy rzekome nadużycie sfery nietykalności drugiego człowieka. Dla wielu osób tego rodzaju czyn jest obrzydliwy. Można też powiedzieć, że jest aspołeczny i wywołuje dyskomfort, a nawet poczucie zagrożenia. Ale niesamowite jest to, że kiedy Bernhard został zaskarżony, a sama książka wycofana, to on był w stanie szoku. Naprawdę tego nie rozumiał, nie był w stanie zrozumieć. Tak dalece zaawansowany był w poczuciu wolności, które daje akt artystyczny. Można ten gest rozumieć jako niszczycielski, ale jego geneza jest zupełnie inna. Bernhard niesłychanie żarliwe odczuwał imperatyw prawdy, który tkwił w nim bardzo głęboko i który natychmiast trzeba było wydobyć na wierzch. Zupełnie nie licząc się z efektami ubocznymi. Czasem dajemy się zmiękczyć konformizmowi, chcąc pozostać w sympatycznej zgodzie ze światem i ze swoją karierą. Tymczasem nonkonformizm Bernharda stał się monstrum, a sam Bernhard – całkowicie skonfliktowanym z systemem konsumowania sztuki odludkiem.

W Wycince, którą wyreżyserowałeś w Teatrze Polskim we Wrocławiu, też zdemaskowane zostały pewne środowiskowe mechanizmy.
W geście Bernharda tkwi pewien paradoks. On konkretu środowiskowego używa w dość bezczelny sposób: nie zataja go, nie ubiera w metaforę. Można powiedzieć, że wykrada rzeczywistości prawdę. Przed nim nikt nie potrafił tego zrobić. Jest w tym niesamowita siła, bo to nie jest aluzja polityczna. Gest Bernharda nie jest obudowany próbą uniwersalizacji czy metaforą. Kiedy przeczytałem Wycinkę, poczułem, że to jest tekst, który może niezwykle mocno uderzyć. Nie dopierdolić komuś, ale w coś uderzyć. Po wszystkim, co działo się ostatnio w polskim teatrze, miałem też taką nadzieję. Cieszy mnie sukces tego spektaklu, ale czerpię też satysfakcję z sukcesu samego tematu. Bernhard ma tendencję do zdań oczywistych, czasem nawet prostackich – takich, które przypominają truizmy, a mimo wszystko mają w sobie coś głębokiego. Takie zdania często są pogardzane przez efekciarzy głębi, bo wydaje im się, że nic nowego nie wnoszą. Tymczasem niesamowite jest, jak te myśli się w nas wwiercają. W Wycince Piotr Skiba mówi, że pisarki Billroth i Schreker swoje wariactwo oraz opętanie Gertrudą Stein i Virginią Woolf zamieniły na wielofunkcyjną pozę, nadal uważając, że jest ona wariactwem. Kiedy akt artystyczny staje się przyzwyczajeniem, kiedy jest finansowany czy fundowany, wariactwo przestaje być wariactwem. Kiedy ktoś podziwia moje wariactwo, a ja się temu poddaję, zamieniam się w kurwę. Kiedy swoje wariactwo ulepszam i kaligrafuję, przestaję być wariatem… |

 

„W Wycince Krystiana Lupy prawdziwego Sandacza Balatońskiego je się grubo po północy. Aktorzy przyzwyczajeni są do późnego jedzenia. Najczęściej jedzą dopiero po północy. To charakterystyczne dla aktorów, że jedzą dopiero po północy. Życie teatralne to życie niezdrowe” – tak mógłby wyglądać tekst napisany w manierze Bernharda.
Składniki:
3 sandacze, 2 cebule, 30 dag suszonych grzybów, 20 dag masła, duża łyżka mąki,
szklanka śmietany, zielona pietruszka, sól, dużo papryki.

Wykonanie:
Ryby oczyścić, wyciąć filety, posolić. Na resztkach ugotować wywar. Pokrojone cebule usmażyć
i dodać namoczone w wywarze grzyby, posypać obficie papryką. Całość zalać ugotowanym wywarem, wlać śmietanę zmieszaną z mąką, posolić i zagotować. Usmażone ryby wyeksponować na półmisku, zalać sosem i posypać pietruszką. Podawać z ciemnym pieczywem po północy.