Mówi wyłącznie swoim głosem, wychodzi z wszelkich ram, podejmuje każdy, najbardziej kontrowersyjny temat. Nie manifestuje siebie ani swojej odmienności. Daniel Rycharski mówi: Taki jestem, podajmy sobie rękę. Jego prace to zaproszenie do dialogu o istocie wspólnoty. Każdej.

 

Tekst: Beata Brzeska

 

Oderwałam pana od pracy nad wystawą, która mam nadzieję, zgodnie z planem otworzy się w czerwcu w Orońsku. Pana prace będą wystawione z pracami Władysława Hasiora. Nie obawia się pan tego zestawienia?
Przez lata unikałem zestawienia mojej pracy z dziełem Hasiora z pełną premedytacją. Kiedy robiłem pierwsze projekty, a zwłaszcza Ogród zimowy, to wtedy ktoś, a nawet kilka osób zwróciło uwagę, że Ogród przypomina pomnik Hasiora w Koszalinie [Płomienne ptaki, przyp. red.], ten w Szczecinie [Ogniste ptaki, przyp. red.] i jeszcze kilka innych jego prac. W ogóle mówiono mi, że klimatem, formą, kolorem nawiązuję do Hasiora. Ja wtedy absolutnie o Hasiorze nie myślałem, nie interesowałem się nim. Przejrzałem trochę jego prac i uznałem, że faktycznie jest bardzo blisko, przynajmniej formalnie nasze prace są podobne. I pomyślałem, że lepiej, żebym się nie wgłębiał w jego sztukę. I tak przez lata specjalnie unikałem Hasiora.

A jednak zmienił pan zdanie.
Latem zeszłego roku Kamil Kuskowski, wtedy jeszcze Dziekan Katedry Malarstwa i Nowych Mediów Akademii Sztuki w Szczecinie, ale też świetny artysta i członek Rady Programowej Orońska, wspólnie z Eulalią Domanowską, dyrektorką Centrum Rzeźby Polskiej w Orońsku, zaproponowali mi wspólną wystawę z Hasiorem. A w zasadzie to się zaczęło na wernisażu wystawy Strachy, na którą przyjechała Eulalia Domanowska i powiedziała, że bardzo, bardzo dużo tu Hasiora, że widzi dużo podobieństw.

Oryginalność i niepowtarzalność jest w sztuce znaczącą wartością. Nie boli taka recenzja?
Nie, zupełnie nie. Z tą wizualnością jest tak, że rzeczywiście w przypadku wystawy Strachy istnieje wiele podobieństw, ale pomiędzy mną a Hasiorem jest sporo różnic – prawdopodobnie dużo więcej niż podobieństw. Zresztą okazało się to dużo później, kiedy zostałem zaproszony do wystawy i zacząłem nad nią pracować. Kuratorkami są Anna Podsiadło i Julita Dembowska z Muzeum Tatrzańskiego, pracujemy od listopada. Nie chcę zdradzać, o czym jest ta wystawa i co konkretnie się na niej znajdzie. Nie wiemy też, czy czerwcowy termin otwarcia jest realny, jaka będzie sytuacja.

Z pewnością łączy pana z Hasiorem temat wsi. Powiedział pan gdzieś, że zrozumienie wsi jest kluczowe. Dlaczego to takie ważne i dla kogo?
Dla artysty, który chce działać w przestrzeni wiejskiej i we współpracy z mieszkańcami wsi. Jeśli chce pracować w tym środowisku, musi podejść do wsi podmiotowo, nie traktować jej mieszkańców, kultury, obyczajów z góry. Musi znać ich gusty i problemy, wiedzieć, co ich interesuje, a co nie. Mieć świadomość historyczną i dużą wrażliwość społeczną. To ważne dla artysty, ale wszyscy powinniśmy wieś znać i rozumieć, bo większość z nas na wsi mieszka albo z niej pochodzi. Jest też tak, że wieś, czy szerzej – prowincja, stała się ofiarą transformacji. Ludziom w dużych miastach z pewnością powodzi się lepiej niż mieszkańcom wsi, którzy mają gorszy dostęp do kultury – na przykład nie działają tu instytucje, w których mieliby możliwość spotkania ze sztuką współczesną. One mieszczą się tylko w dużych miastach. Z kolei miejskie galerie prawie nigdy nie interesują się tematem wsi, jej problemami i kulturą, nie podejmują tam żadnych działań. Wyjątkiem jest Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, czasem CSW (Zamek Ujazdowski). Bardzo trudno jest artyście tworzącemu na wsi zdobyć pieniądze na dofinansowanie projektu czy jakiekolwiek wsparcie.

W mieście ludzie mają dostęp do kultury, ale z niego nie korzystają, tkwią zamknięci w swoich społecznościach, niezainteresowani tym, co dookoła, też są często ofiarami transformacji. To bardziej opis nas jako społeczeństwa, nie tylko wsi. Co pana zdaniem stanowi o odrębności, wyjątkowości wsi?
To, co mnie sprowadziło na wieś z powrotem, może nie tyle na wieś, co w ogóle na prowincję, to te wartości, których zupełnie nie mogłem odnaleźć w mieście: rodzinne, trochę konserwatywne, przywiązanie do ziemi, przyroda, relacje z naturą, wspólnota i relacje wspólnotowe. Jako osoba LGBT bardziej się odnajduję we wspólnotach wiejskich niż jakichkolwiek miejskich. Co jest oczywiście pewnym paradoksem. Część różnic się zaciera i te światy przenikają się, ale ciągle istnieją dwa odrębne porządki. Niektórzy mają taki pogląd, że wieś niejako naturalnie ewoluuje w miasto. Nie. Zawsze było miasto i wieś – dwa różne światy.

Jest możliwe, żeby je zbliżyć?
Jako osoba, która żyje w tych dwóch różnych światach, buduję mosty.

To na przekór trendom, które widać w życiu społecznym i polityce. Teraz jest raczej tendencja do zamykania się w swoich grupach, wręcz budowania murów.
Jeśli nie będzie mostów, to utkwimy w sytuacji, jaką mamy dzisiaj – będziemy żyć w totalnie spolaryzowanym społeczeństwie, właściwie w stanie wojny domowej. Przez ostatnie 30 lat, od czasów zmiany ustrojowej, mało kto się zajmował budowaniem mostów, dialogiem. Zwłaszcza z wsią. Miasto żyło swoim życiem, wieś swoim. I to nie tylko w sztuce i kulturze, ale na każdym poziomie życia społecznego. Wiedziałem, że przyjdzie taki moment, kiedy te różnice wyjdą na wierzch. I właśnie wyszły.

Sztuka jest narzędziem do budowania?
Jestem tego najlepszym przykładem. Ostatnio bardziej skupiam się na łączeniu lokalnej społeczności poprzez siebie i swoje doświadczenie. Mosty są przerzucone trochę inaczej i z innymi grupami niż kiedyś. Na przykład przyjeżdżał autobus z ludźmi z MSN i była gra terenowa albo robiłem otwarcie Pomnika chłopa czy wernisaż projektu Dziki i ptaki, zapraszałem ludzi z miasta, ze środowisk artystycznych. Teraz bardziej interesuje mnie przerzucanie mostów pomiędzy grupami jawnie dyskryminowanymi, czy atakowanymi przez rząd (na przykład LGBT) a najbardziej konserwatywnymi mieszkańcami wsi. Dlatego próbuję robić projekty, w których dojdzie do spotkania, czasem nawet symbolicznego. Muszę oswoić ten temat. Tak samo jak w Warszawie trzeba oswoić temat konserwatywnego rolnika, tak na wsi temat osób homoseksualnych.

Udaje się? W swoich projektach nie idzie pan na wojnę, nie zmusza do zajmowania stanowiska.
To bardzo świadome działanie, jedne rzeczy wynikają z drugich. Doświadczenie, które zdobywam, powoduje, że robię następny projekt. Dla mnie to, co robię, jest takim oswajaniem. Nie chodzi tylko o LGBT, ale też o religię czy duchowość. Stawiam pytanie czy można być w Polsce artystą wiejsko-awangardowym, jednocześnie homoseksualistą i osobą wierzącą? Czy taka osoba może funkcjonować w świecie artystycznym?

Pan już chyba zna odpowiedź na to pytanie.
Nie wiem, nie wiem właśnie. Różnie to bywa. Jestem zapraszany przez wszystkie instytucje, powszechnie szanowany w środowisku artystycznym. Ale z tym jest różnie.

Takie wystawy jak Strachy w MSN dają jednak możliwość mówienia o tym, o czym pan chce mówić.
Tak, z pewnością. Odnoszę jednak takie wrażenie, że w polskim świecie sztuki brakuje dobrej sztuki chrześcijańskiej. Ta, którą mamy, jest po prostu kiepska: zbyt dosłowna i radykalna, wykluczająca pewne grupy. Próbuję zaproponować coś nowego, przy czym to nie jest awangardowy konserwatyzm, ale coś, co wraca korzeniami do początków chrześcijaństwa. Sztukę, w której zupełnie inaczej podchodzę na przykład do grzechu. Te rzeczy, nad którymi teraz pracuję, nazywam zresztą Kościołem grzeszników.

Gdzie pana zdaniem są te początki?
W mojej sztuce dokonała się rewolucja w podejściu do chrześcijaństwa. Początkowo identyfikowałem się z grupami chrześcijańskimi działającymi w Kościele i tworzyłem projekty, które właśnie można by nazwać takim awangardowym konserwatyzmem. Spotkanie z myślą teologiczną Dietricha Bonhoeffera [niemiecki pastor, twórca idei bezreligijnego chrześcijaństwa, przyp. red.] całkowicie zmieniło moje podejście i zacząłem stawiać sobie podstawowe pytania: kim jest Chrystus, czym jest chrześcijaństwo. Dla mnie miarą chrześcijanina powinno być jego podejście do spraw społecznych, a nie skupianie się na zaświatowości.

Kiedy stał pan pod kościołem Dominikanów w Warszawie z tablicą odlaną z pasyjek, z wygrawerowanym cytatem z Katechizmu Kościoła Katolickiego, to był dialog z Kościołem, do którego chciał pan należeć, bo czuł się jego częścią. Teraz jest inaczej.
Już nie potrzebuję specjalisty do mojej wiary i – co najważniejsze – ja już nie mogę czekać. Tak, jak czekałem wtedy, stojąc z Tablicą. Muszę zacząć działać i myśleć o wierze na swój rachunek. Nigdy do końca nie potrafiłem się odnaleźć w katolicyzmie, nie rozumiałem, o co chodzi. I w końcu dotarło do mnie, że to nie chodzi o prześladowanie osób LGBT. Jeśli doczekamy czasów, że te osoby zostaną w Kościele zaakceptowane, to zaraz pojawi się inny wykluczony. Tak było z antysemityzmem w Kościele, z Żydami. To się nigdy nie skończy. Wyjście ze wspólnoty katolików LGBT było trudne i bolesne, ale uważam, że było jedyną słuszną drogą. Teraz to rozwijam. Nie chcę być zaszufladkowany jako artysta, który udaje świętego. Próbuję powiedzieć w nowych projektach, że w ogóle nie chodzi o grzech. Nie możemy go stawiać w centrum chrześcijaństwa. Poza tym uważam, że grzech jest potrzebny i nie powinniśmy go unikać.

Cały czas idzie pan pod prąd współczesnych trendów, na przykład w sztuce. Prowokowanie, zmuszanie do konfrontacji jest teraz powszechnym sposobem komunikacji z odbiorcą. Na czym pan buduje swój dialog?
Nie wiem, każdy projekt jest zupełnie inny, inaczej nad nim pracuję. Inaczej też pracuję z różnymi ludźmi, choć mam stałą grupę współpracowników – Szymona Maliborskiego z MSN czy antropologów: Tomasza Rakowskiego i Weronikę Plińską. Trudno mi na to pytanie odpowiedzieć. Kiedy jechałem do Francji, bardzo się obawiałem, czy będę w stanie zrobić tam projekt, czy nie jestem w takiej szufladzie artysty polskiego, wiejskiego. Jak sobie poradzę. I faktycznie – okazało się, że muszę zaczynać od zera, ale mogę tam zrobić tak samo ważny i nośny projekt jak w Kurówku. Kontakt, relacja wspólnoty jest zawsze inna. Na pewno łatwiej mi w Kurówku, gdzie wszyscy mnie znają i wiemy, gdzie są nasze granice. Choć te granice się ostatnio niebezpiecznie przesuwają.

Wspomniał pan współpracę z antropologami, często odwołuje się do badań socjologicznych. Szuka informacji. To pomaga w dialogu i budowaniu prawdziwych mostów?
Właśnie tak. Chodzi o to, żeby nie przychodzić z uprzedzeniami i nie patrzeć z dystansu. Bardzo mi się podoba takie antropologiczne podejście, żeby zrozumieć Innego. Tomek Rakowski jest jednym z niewielu antropologów wsi, który ją zna i jest bardzo twórczy w patrzeniu na nią. Czytam jego książki, wyniki badań, dużo rozmawiamy.

Artysta musi być odpowiedzialny?
Artysta, który wystawia w galerii czy muzeum nie ma kontaktu ze swoimi odbiorcami. Markiewicz, którego pracę bardzo cenię, może sobie pozwolić na taki intymny kontakt z krucyfiksem [Jacek Markiewicz, Adoracja, CSW, przyp. red.], ale nie stoi przy swojej pracy i nie rozmawia z publicznością. Na ogół artysta jest odłączony od swojego dzieła i nie ponosi odpowiedzialności za to, co zrobił. Pośrednikiem jest instytucja. Ja też tak pracuję, robiąc wystawę w CSW czy MSN. Jednak duża część moich projektów powstaje na wsi, często we współpracy z mieszkańcami i zanim trafi do muzeum poddawana jest krytyce. Albo słyszę komentarze osób przechodzących obok mojej otwartej pracowni. Pracując nad projektem, myślę o odbiorcy.

Galeria Kapliczka, jeden z pana projektów, nie spodobał się. To wtedy zaczął się pan zastanawiać nad odbiorem swoich prac?
Nie wiem, czy się nie spodobał, po prostu któregoś dnia zniknął. To mi dało do myślenia. Chciałbym znaleźć wsparcie finansowe, które pozwoliłoby utrzymać na stałe wiejską galerię, jaką w zamyśle miała być Galeria Kapliczka. Pomógł mi raz sołtys, raz studenci warszawskiego ASP i UW. Gdyby udało się przekształcić takie jednorazowe wydarzenia w stałą współpracę, byłoby fajnie.

Potrzebna jest równowaga pomiędzy projektami społecznymi a tymi osobistymi?
Zauważyłem u siebie pewną powtarzalność: projekty współtworzone z innymi przeplatają się z moimi osobistymi, intymnymi, które tworzę samotnie. Potrzebuję i ludzi, i samotności. Ta dynamika pomaga we wszystkich projektach. Nie zastanawiam się nad tym zbyt często. Staram się ostatnio mniej czytać o swoich pracach, nie słuchać opinii – raczej konsekwentnie realizować zamierzenia. Kiedyś czytałem wszystko na swój temat.

Pewność swojej artystycznej drogi pewnie na to pozwala.
Raczej trzeba przejść przez różne doświadczenia. Musiała się wydarzyć fala hejtu w publicznej telewizji i mediach prawicowych czy kryzys w Kurówku, kiedy wszyscy mieli już dość medialnego zainteresowania, dość mnie, moich projektów, krzyży i LGBT. Musiała się zdarzyć, żebym mógł podchodzić do siebie i swojej sztuki z mniejszymi emocjami. Z rodziną nie mam już od dawna żadnego problemu, z mieszkańcami jest różnie, są lepsze i gorsze momenty. Teraz jest ten lepszy.

Ma pan niezwykłą umiejętność współpracy z najróżniejszymi środowiskami od koła gospodyń wiejskich po strażaków, chrześcijańskich aktywistów, artystów i mieszkańców Kurówka.
Rzeczywiście jest tak, że ludzie zawsze chcą współpracować, nawet przy wydawałoby się tak kontrowersyjnych projektach jak Wyspa. Także we Francji, gdzie nie znałem dobrze kontekstu – prawie wszystkie osoby z doliny rzeki Roya na południu Francji pomagające uchodźcom, oskarżone o tak zwaną zbrodnię solidarności – zgodziły się na współpracę i dały potrzebne do projektu Veraicon ubrania uchodźców [pozszywane ubrania zakrywały kamienny posąg Matki Boskiej Passawskiej w Warszawie, przyp. red.]. Ciekawa rzecz – Józef Bellotti zaprojektował pomnik Matki Boskiej jako wotum dziękczynne za ocalenie rodziny z zarazy, która panowała w Warszawie. Veraicon wzbogaciła się o nowy, bardzo mocny kontekst. |

Daniel Rycharski  – polski artysta i grafik, absolwent Wydziału Sztuki Uniwersytetu Pedagogicznego i ASP w Krakowie, doktor nauk o sztukach pięknych (2013), laureat nagrody Paszport Polityki (2016). Zajmuje się tematyką współczesnej polskiej wsi i jej tożsamości. Adiunkt na Wydziale Malarstwa i Nowych Mediów Akademii Sztuki w Szczecinie.